Igrzyska Olimpijskie powinny zniknąć z przestrzeni publicznej
Historia igrzysk olimpijskich zawsze podawana jest w medialnym sosie patosu i wielkich słów o „pokoju między narodami”, „czystej rywalizacji” i „święcie sportu”. Dziennikarze i organizatorzy lubią powtarzać, że to „najważniejsze wydarzenie sportowe świata”, a politycy chętnie grzeją się w olimpijskim ogniu, wykorzystując igrzyska jako narzędzie PR-u i miękkiej siły.
Problem w tym, że cała ta narracja jest bardziej mitem niż realnością, a sama idea igrzysk, zwłaszcza w wydaniu nowożytnym, jest tworem epoki, która dawno się skończyła – epoki industrialnego kapitalizmu, kultu jednostki i obsesji na punkcie dominacji.
Igrzyska starożytne, przywoływane dziś jako źródło natchnienia, były osadzone w bardzo konkretnym świecie: polis greckich, rywalizacji religijno-kultowej, w której sport, religia i polityka były splecione w jedno. Jednak ich nowoczesne odrodzenie pod koniec XIX wieku nie miało wiele wspólnego z antykiem. Było raczej efektem klimatu ideowego tamtej epoki: Europy industrialnej, kolonialnej i zafascynowanej darwinizmem społecznym. Baron Pierre de Coubertin, inicjator nowożytnych igrzysk, wychodził z założenia, że sport ma kształtować silne, zdyscyplinowane jednostki, które wpiszą się w model „zdrowego społeczeństwa” opartego na hierarchii i rywalizacji.
Olimpizm od początku był więc projektem konserwatywnej elity, nie zaś emanacją egalitaryzmu.
Patrząc z tej perspektywy, igrzyska są wręcz modelowym przykładem wartości epoki industrialnej: rywalizacja zamiast współpracy, dominacja zamiast równości, podium zamiast wspólnoty. W każdej dyscyplinie jest tylko jeden zwycięzca, cała struktura olimpiady opiera się na logice hierarchii. Trzy miejsca na podium symbolicznie zamykają całą resztę w kategorii przegranych. Zamiast wzmacniać ideę wspólnoty, olimpiada gloryfikuje jednostkowy sukces i produkuje bohaterów – półbogów sportu, których kult przypomina XIX-wieczną „great man theory”, przekonanie, że historię kształtują wielcy ludzie, wybitne jednostki, które dominują nad masami.
Tak rozumiana narracja w XX wieku płynnie wpisała się w propagandę systemów totalitarnych, które fetyszyzowały jednostkowe zwycięstwo jako symbol potęgi całego narodu.
Olimpijska hierarchia jest więc ściśle sprzęgnięta z logiką kapitalizmu przemysłowego. To logika rywalizacji o ograniczone zasoby, logika wyścigu szczurów, logika wiecznych zwycięzców i przegranych. Nie ma w niej miejsca na inkluzywność, egalitaryzm czy wspólnotowe rozumienie sportu. Mimo że współczesny dyskurs o sporcie coraz częściej mówi o inkluzywności, równości płci, wsparciu dla osób z niepełnosprawnościami, sam rdzeń igrzysk olimpijskich nie zmienił się od końca XIX wieku. Nadal liczy się „najlepszy z najlepszych”, nadal gloryfikuje się medal, a reszta zostaje w cieniu.
To struktura, która nie odpowiada na wyzwania XXI wieku, tylko wciąż powiela XIX-wieczne klisze.
Weźmy chociażby samą symbolikę podium. Z perspektywy współczesnych wartości jest to archaiczna figura. To doskonałe odwzorowanie hierarchii industrialnej fabryki czy armii: jeden dowódca, reszta podporządkowana. W erze, w której mówi się o przywództwie rozproszonym, o zespole jako podstawowej jednostce działania, o inkluzywnym zarządzaniu, podium jest anachronizmem. To fetysz jednostki, który nie ma nic wspólnego z wartościami współczesności. Paradoks polega na tym, że sport jako taki wcale nie musi być hierarchiczny. Wystarczy spojrzeć na piłkę nożną, siatkówkę czy koszykówkę. To dyscypliny, które uczą współpracy, komunikacji, odpowiedzialności za zespół. Sukces nie zależy tam od jednego „geniusza”, lecz od tego, jak drużyna funkcjonuje jako całość, jak zarządza się konfliktem, jak organizuje się współdziałanie. To wartości dużo bliższe XXI wiekowi: dialog, komunikacja, współpraca w różnorodnej grupie.
Nic dziwnego, że to właśnie gry zespołowe – a nie igrzyska olimpijskie – stały się dziś najbardziej popularnymi sportami na świecie. Piłka nożna, oglądana przez miliardy, niesie w sobie narrację wspólnoty. Olimpiada wciąż tkwi w micie jednostki.
Ale problem z igrzyskami nie kończy się na symbolice. To także gigantyczna machina gospodarczo-polityczna, która doskonale ilustruje kapitalistyczny cynizm. Organizacja igrzysk jest od dekad biznesem, który ma coraz mniej wspólnego z ideałami sportu. Koszty organizacji liczonych w miliardach nie zwracają się w żadnym realnym wymiarze, miasta-gospodarze zostają z długami, a infrastruktura często popada w ruinę kilka lat po zakończeniu imprezy. Ateny 2004 to dziś katalog ruin i niepotrzebnych obiektów, Rio de Janeiro 2016 to przykład spektakularnej klęski urbanistycznej, która pogłębiła społeczne nierówności zamiast je zmniejszyć. W imię „święta sportu” przeprowadzane są brutalne wysiedlenia, zwiększa się inwigilacja mieszkańców, a zyski inkasują głównie sponsorzy i korporacje medialne. To, co miało być projektem zjednoczenia narodów, stało się więc maszyną PR-ową i ekonomiczną, której beneficjentami są nieliczni. Znów powraca logika podium: zwycięzca bierze wszystko, reszta zostaje na marginesie.
Idea, która miała promować równość, produkuje nierówności. Idea, która miała promować pokój, staje się areną bojkotu, politycznych demonstracji i propagandowej rywalizacji państw.
W tym sensie olimpiada nie tylko powiela wartości kapitalizmu industrialnego – ona jest ich spektakularną manifestacją. A przecież w XXI wieku potrzebujemy czegoś innego. Potrzebujemy sportu rozumianego jako przestrzeń współpracy, zdrowia, wspólnoty. Sportu, który wzmacnia więzi społeczne, a nie tworzy kolejne hierarchie. Potrzebujemy idei, która włącza, a nie wyklucza, która uczy odpowiedzialności zbiorowej, a nie indywidualistycznej pogoni za medalem. I tu właśnie ujawnia się największa słabość igrzysk: ich struktura jest tak głęboko zakorzeniona w XIX-wiecznych wartościach, że nie ma w niej miejsca na realną inkluzywność. Można wręcz powiedzieć, że igrzyska są reliktem totalitarnego imaginarium, w którym jednostka zostaje wyniesiona ponad masy i ukoronowana jako symbol narodu. Kult złotego medalu, fetyszyzowanie rekordów, narracja o „najlepszym z najlepszych” – to wszystko jest dokładnie tym, co trzeba przezwyciężyć, jeśli mamy mówić o nowoczesnym, wspólnotowym sporcie. Sport przyszłości nie potrzebuje podium. Potrzebuje wspólnotowych struktur, które uczą, że siła tkwi w różnorodności i współpracy, nie w dominacji.