Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

Jakim językiem porozumiewają się ze sobą Polacy? Rozmawiamy z prof. Jerzym Bralczykiem

Jakie językowe maski przybierają Polacy i czy różnorodność w języku jest dobra? O tym wszystkim rozmawiamy z profesorem Jerzym Bralczykiem.
.get_the_title().

Jakie językowe maski przybierają Polacy, czy metafory bywają niebezpieczne i czy różnorodność w języku jest dobra? Jak rozmawiać, żeby się porozumieć? Dlaczego słowa takie jak wolność, prawda i solidarność mogą dziś brzmieć inaczej niż kiedyś, mieć inną moc i konotacje? Czy LGBT to ludzie, czy ideologia? O tym wszystkim rozmawiamy z wybitnym językoznawcą profesorem Jerzym Bralczykiem.

Profesor, jak nikt inny, z humorem i dystansem potrafi wytłumaczyć meandry zawiłości języka polskiego, ale też jako czujny obserwator nakreślić linie podziału społecznego, którego emanacją jest język, jakim się posługujemy.

Porozmawiajmy o różnorodności w kontekście języka. Jak to z tą różnorodnością jest, Panie Profesorze?

Różnorodność języków, różnorodność językowa i różnorodność w języku – to nie są sformułowania, które od razu rodzą skojarzenia czy gotowe definicje. Kiedy mówimy o różnorodności języków, to myślimy o różnych językach na niewielkim terenie.

Różnorodność językowa mogłaby odnosić się także do dyspozycji człowieka do posługiwania się różnymi odmianami języka, a także mogłaby się odnosić do różnych odmian języka. Różnorodność w języku to różność zjawisk językowych.

Różnorodność przejawia się też w umiejętności posługiwania się różnymi rejestrami języka. Kiedy Gogol pisze o Cziczikowie z „Martwych Dusz”, to żartem wspomina, że mógł on rozmawiać z każdym człowiekiem inaczej.

Wspomina też, że znał człowieka, który miał aż dwadzieścia trzy sposoby rozmawiania. (Gogol charakteryzuje postaci, nakładając im „językowe maski”, po masce poznajemy, kim jest postać – przyp. redakcji). W literaturze mamy często do czynienia z takim splataniem się języków. Czytając Zinowiewa czy Zoszczenkę, widzimy, jak język oficjalny, komunistyczny, nakładał się na język prosty, nawet wulgarny. Masłowska też splątuje te języki, posługuje się taką różnorodnością w tekście, że nawet na poziomie jednego zdania się one nawarstwiają – i to bywa zabawne.

Kadr z filmu „Martwe Dusze” w reżyserii Jegora Baranowa.

Jeśli ludzie potrafią posługiwać się kilkoma rejestrami języka, to tym lepiej! Ta różnorodność nas otwiera.

Ludzie, którzy od urodzenia posługują się kilkoma językami, są – jak dowiodły badania psychologów – zdrowsi. Mają większe poczucie dobrostanu, dłużej żyją. Dzięki temu mamy też do czynienia z różnymi postawami wobec świata. Język określa nam sposób widzenia. W angielskim mamy słowo „you” na określenie drugiej osoby liczby i pojedynczej, i mnogiej. I to już nas inaczej ustawia do świata w ogóle, inaczej definiuje świat.

Niektórzy nie cenią tej różności, uważają, że lepsza jest pewna stabilność w postrzeganiu świata.

Ta stabilność w języku to teraz dość zawiła sprawa. Bardzo wiele krytycznych uwag odnosi się teraz do języka. Niemieccy językoznawcy mają problem z rodzajnikami i apelują o pozostawienie ich w starej formie. 

Stosunkowo późno powszechnie przyjęto, że nie tylko świat określa nam język, ale też język określa nam świat.

Ta hipoteza, zwana kiedyś hipotezą Sapira-Whorfa, polegająca na tym, że postrzegamy świat tak, jak go nazywamy, jest już dziś właściwie tezą przyjętą.

Czy różnorodność ma pozytywną czy negatywną konotację?

O ile różność, a zwłaszcza różnica, może mieć konotacje negatywne, to różnorodność częściej podkreśla wielość, a ta jest kojarzona z bogactwem, nieuporządkowanym jeszcze, ale bogactwem. Kiedy rozmawiałem z żoną na ten temat – żona jest psychologiem i jest wyjątkowo wyczulona językowo – powiedziała, że różnorodność przywodzi jej na myśl łąkę pełną roślin, która nie jest uporządkowanym parkowym założeniem.

Różnorodność jest przeciwstawna wyrównaniu. Wyrównanie widzimy w systemach totalitarnych, gdzie dobrze jest unifikować odbiorcę, dać mu mundurek, wprowadzić jednorodność, poddawać mu jedną obowiązującą wizję świata. Łatwiej wtedy rządzić. Owszem, jesteśmy wtedy sobie równi. I to ciekawa sprawa. Równość też jest wartością. Jeżeli mówimy o różnorodności, to czai się tam gdzieś niebezpieczeństwo zróżnicowania, a za zróżnicowaniem może się pojawić niesprawiedliwość. Sprawiedliwość jest w naszym systemie wartości wartością bardzo głęboką. Sprawiedliwość pojmowana też jako równość. Równość i sprawiedliwość to co innego, ale my skłonni jesteśmy mówić, że ludzie są równi i różni.

Przy różnorodności mam jednak większe poczucie wolności. To jest zawsze ten sam dylemat: czy „wolność”, czy „równość”. Równość jest postulatem socjalistycznym, wolność to postulat liberalny. Postrzeganie socjalistyczne i liberalne nie idzie w parze, choć nam się kiedyś tak wydawało.

Różnorodność jest nam potrzebna obok różności, bo ta różność, która tylko podkreśla różnice, nie opowiada nam jeszcze o naszej potrzebie tworzenia ciekawej wizji świata. Różnorodność jest ciekawa, jednorodność jest nudna.

„Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata” – powiedział Ludwig Wittgenstein. Uważając, że mam swój własny język do opisu świata, powinienem jednak być otwarty na inne opisy i dopuszczać inne możliwości nazywania.

Ale z tym ludzie często mają problem.

Mają problem. Coś co dla mnie będzie taboretem, dla kogoś innego będzie zydlem albo stołkiem.

Kiedyś będziemy mówili jednym językiem?

Czyli po angielsku? Kiedyś swobodna znajomość łaciny dawała naszym przodkom możliwość innego widzenia świata.

Czy ubóstwo językowe nas zubaża?

Jeżeli przez zubaża rozumie Pani „czyni moją myśl prostszą”, to niech zubaża! Może to i czasem lepiej. Były prowadzone takie badania w latach 20. nad górnikami walijskimi, którym, jak się okazało, wystarczało 200 słów do komunikowania się. Głowy nie dam za te dane, ale tak to mniej więcej wyglądało. Znam osoby, którym ograniczony zasób słów wystarcza. Ja mam większą potrzebę porządku gramatycznego niż słownego. Jestem otoczony przedmiotami, których nazw nie znam i bytami czy zjawiskami, których nie potrafię nazwać. Znam wielu ludzi, znam ich twarze, rozpoznaję ich, znam ich nazwiska, ale nazwiska i twarze są osobno. Nie potrafię ich przypasować do siebie. Znam wiele zjawisk i wiele słów, ale nie zawsze potrafię przypasować te słowa do rzeczy.

A co Pan Profesor myśli o feminatywach?

Pozwólmy ludziom używać określeń, jakich chcą. Niech ta różność rozkwita jak sto kwiatów, jak mówił Mao. Niech będzie i „premiera”, i „premierka”, i „pani premier”. Ja będę mówił po swojemu, bylebyśmy się zrozumieli. Inna sprawa, że wolałbym, żeby było to ujednolicone w tekstach o mocy instytucjonalnej.

Dictionary.com podjął w 2020 roku walkę z uprzedzeniami, wprowadzając 15 tys zmian. w słowniku. 

Mamy zbyt wiele uprzedzeń co do uprzedzeń. Nie potrafimy oderwać się od stereotypów, które są właśnie tymi uprzedzeniami. Nie nazywamy świata w jego różnorodności, a staramy się naklejać etykietki. Witkacy mówił, że nazwy – cała pojęciowość – to są etykietki, które bydlęta naklejają dla innych bydląt na inne byty.

Język jest wytrzymały, na szczęście dla wygody komunikacji, a może i dla wygody poznawania świata. Polszczyzna jest jednym z niewielu języków, jeśli nie jedynym, który wyróżnia „wyraz” i „słowo”. „Wyraz” wyraża coś, a „słowo” służy do porozumiewania się. „Daję komuś słowo”, ale czemuś to ja „daję wyraz”.

My z wyrazów, które są w słowniku, czynimy słowa, używając ich. Potrzebujemy słów, żeby się porozumieć. Żeby nazwać świat i go wyrazić, potrzebujemy wyrazów.

Poczucie podziału w społeczeństwach jest olbrzymie. Mamy negatywne kampanie polityczne, negatywną narrację. 

Było to zawsze. To się łączy też z innym zjawiskiem: akceptacją dla wizerunkowości. Mamy poczucie akceptacji dla świadomego kreowania wizerunku. „Jest tak, jak się Państwu wydaje”, po drugie my wiemy, że tak nam się wydaje. Ludzie mają prawo być postrzegani takimi, jakimi chcą być postrzegani. Pozór został usankcjonowany.

No dobrze, ale mamy też takie słowa, które dla połowy populacji oznaczają zupełnie coś innego. Na przykład „LGBT”. 

To znaczy chyba mniej więcej to samo. Różnice między konkretem, a abstrakcją trudno pojąć. Dlatego może myślenie o tym jako o pewnym zjawisku jest łatwe, a stąd już tylko krok od ideologii. Bo jeżeli mówimy o zjawisku, to mówimy o czymś, do czego mamy jakiś stosunek. A ten stosunek jest łatwo ideologizować. Tym bardziej, że, co dziwne bardzo, ta ideologia zrobiła się nagle czymś złym. A skoro to ideologia, to mogę to potępić, a ludzi nie mogę potępić. Przypomina mi to, te dawne wypowiedzi: „Tak, my jesteśmy przeciwko imperializmowi amerykańskiemu, ale przeciwko żadnemu Amerykaninowi nic nie mamy! Tylko nienawidzimy imperializmu amerykańskiego”.

Dlatego mamy te różne „marksizmy” i „hitleryzmy” wykrzykiwane. Marksizm, który teraz uchodzi za inwektywę, dla mnie jest wspaniałą filozofią. Nawet słowo „komunista” stało się wyzwiskiem. Dla mnie nigdy się nim nie stanie, bo mam poczucie całej historii tego słowa, tego pojęcia.

I tu wracamy do tego, że braki w rozumieniu słowa nie pozwalają nam się komunikować.

Braki czy nadmiary? Każde słowo ma konotację i denotację. W momencie, kiedy konotacja zaczyna dominować nad denotacją, już dzieje się coś negatywnego, chociaż niekoniecznie, ale jest to droga do nadużycia języka. W słowie „wolność” postrzegamy nie to, czym ona jest w istocie, tylko jako jakiś byt, w stosunku do którego musimy mieć ewaluacyjny stosunek. Tak też się stało ze słowem „prawda”. Zostało już tak wytarte.

Jak ktoś mówi o prawdzie, to ja mam odruch niechęci. Jak jadę Autostradą Wolności, to mnie to śmieszy.

Pełno tu patosu, to prawda…

A z drugiej strony patos też bardzo łatwo ironizować. Możemy to też wulgaryzować. Wulgarność zresztą nie jest cechą wyrazu, wulgarność jest cechą słowa, wyrazu wyposażonego już w intonację, artykulację. Mogę to słowo powiedzieć bardzo elegancko.

Jak słyszało się osoby takie jak Maria Janion, które klęły ze smakiem, to też miało urok.

W mediach społecznościowych, w naszej przestrzeni publicznej mamy teraz tego sporo.

Konflikt jako taki zawsze jest postrzegany jako atrakcyjniejszy. Media też potrafią etyzować, potrafią nieść pewien rodzaj wartości, czasem nawet posunięty do szantażu emocjonalnego, że nam jest aż głupio występować przeciwko prawdzie albo żołnierzom wyklętym, czy czemuś innemu, no bo jak można, to nie wypada. Jak tabuizowaliśmy śmierć, tak tabuizujemy i inne zjawiska, które później wymagają naruszenia czy wyszydzenia. Nie wiem, czy to są zjawiska pozytywne i nie chciałbym tego oceniać.

Słowa leczą, słowa kaleczą

Jeżeli chcemy kogoś przekonać do czegoś, a on ma umysł racjonalny, to raczej będziemy się posługiwali danymi, badaniami, a jeżeli ma on umysł emocjonalny, to sięgniemy po metafory.

A jeśli ma umysł fanatyczny?

Metafora jest częsta w umyśle fanatycznym.

A co, jeśli mamy usiąść z kimś takim do stołu podczas Wigilii?

Jest pandemia, nigdzie nie pojedziemy. (śmiech)

Pandemia nas uratuje? Czy metafora?

Ja zwracam uwagę na niebezpieczeństwo metafory. Metafora wytwarza w nas takie przeświadczenie o analogii. Jeśli powiem, że nasz świat jest jak marchewka, to my skłonni jesteśmy znaleźć tam tyle „marchewkowości” (śmiech). Metafora, którą ludzie kupują łatwo, może być manipulacyjna.

Kadr z filmu „Wojna polko-ruska” na podstawie książki Doroty Masłowskiej, reż. Xawery Żuławski

Ale można ją też wykorzystać w porozumieniu…

Można. Wszystkie środki, które służą walce, mogą być wykorzystane i w porozumieniu lub w ostateczności w walce przeciw wspólnemu wrogowi. Co ludzi łączy najbardziej? Wspólny wróg, zagrożenie. A ponieważ ludzie lubią być połączeni, lubią być reprezentantami jakiejś grupy, choćby czasem małej, bo wtedy czują się elitą, albo dużej – wtedy się czują narodem, czują się bezpieczniej. Lubią też używać takich nazw, które ich wyróżniają jako tę grupę przynależną.

Kiedyś miałem taką koncepcję istnienia pięciu podstawowych wzorców językowych w Polsce. Do pewnego stopnia nadal się sprawdza.

Pierwszy z nich był budowany na wartościach konserwatywnych – odmiana języka czy też zbiór takich idiomów językowych związanych też po części z Kościołem, z naszym poczuciem narodowym. Tą wartością była Polską, dość silnie antagonizowane „my i oni”. To były te wartości konserwatywno-chrześcijańsko-narodowe. Patos byłby tu wyjątkowo znaczący. Zakorzeniony w romantyzmie, czyli w naszej wielkiej literaturze romantycznej.

Drugi język to byłby język prawie wulgarny, populistyczny, język, który reprezentując większość, może wyśmiewać, może być bardziej agresywny. Język nie stroniący od wulgaryzmów, potoczny, język ulicy. Może nawet gdzieś tam w socrealizmie, kiedy był ten pęd do równości, antyelitaryzm. Te dwa języki się teraz łączą po części i antyelitaryzm, i konserwatyzm. Tak jak jest w języku krzyków na stadionach, w języku kiboli.

Trzeci język to byłby język politycznej poprawności, także euro-żargon zbudowany na liberalizmie, na wartościach Oświecenia. Rozwój. To się wypaczało w terminologii, w anglicyzacji, technicyzacji języka pełnego żargonu urzędniczego. To kwestia mentalności.

Czwartym językiem byłby język reklamy. Byłby to język pełen przenośni, pięknych słów, sukcesu, wspaniałości, hiperboli.

Wydawałoby się, że istnieje jeszcze piąta odmiana, ale nie jestem jej pewien. To byłby ten język luzu, memów, język, w którym mamy dystans do tych wszystkich czterech pozostałych języków. Możemy je tu wykpiwać.

Matką pierwszego języka jest Kościół, drugiego ulica, trzeciego urząd, sąd, czwartego sklep, kram. Wartością pierwszego języka byłoby „my”, ale rozumiane jako „tylko my”, drugiego też „my”, ale w opozycji do „oni”, w trzecim byłoby to prawdopodobnie „wszyscy”, w czwartym byłby „ty”, bo reklama mówi do nas per „ty”.

Chciałbym sprawdzić, do jakiego stopnia ta koncepcja działa, do jakiego stopnia my w te języki grzęźniemy. Różnorodność tych języków publicznych, bo to są języki publiczne, polega też na tym, że my aplikujemy do nich. Chcemy być na przykład Młodzieżą Wszechpolską czy też przedstawicielami ludu, czy też euro-urzędnikami, czy korpoludkami.

Albo nie możemy znaleźć sobie miejsca?

Wtedy zawsze możemy się z nich pośmiać.

Te wszystkie wymiary warunkowały się historycznie. Ja się wychowałem w dominacji idiomu socjalistycznego. Najważniejsza była równość. Przeciwko byli reakcjoniści, wstecznicy, konserwatyści, ale socjalizm potrzebował kumpla, którym był idiom liberalny, stąd mówiło się o wolności. W latach 80. to się zmieniło, zwyciężył, przynajmniej czasowo, idiom liberalny, czyli wolność. Przeciwnikiem był socjalizm. Ale liberalizm potrzebował kumpla, i kto nim został? Konserwatyzm. Liberalizm był wsparty przez tradycję, przez polskość, przez „naród”, przez te różne rzeczy, które podtrzymywały ten liberalizm. Później pojawiła się IV RP i kto wygrywa? Konserwatyzm rzecz jasna. I kto jest przeciwnikiem? Liberalizm! A kumpel? Kumpel to socjalizm. Ten socjalizm nazywa się solidaryzmem. Na różne sposoby te równościowe historie są skumplowane z dominującym konserwatyzmem. Zawsze musi być jakaś dominanta. Teraz dominanta to idiom konserwatywny podtrzymywany przez idiom socjalistyczny. Ja jestem strukturalistą, co do różnorodności nastawia kiepsko i lubię jasne, chociaż nie zawsze prawdziwe struktury. Bo to, co jasne, nie zawsze jest prawdziwe. Ta struktura tej kombinacji wydaje mi się logiczna, czasowo-przestrzenna, ale ten idiom poprzedni jeszcze żyje, czyli liberalizm wspierany patosem. To przecież Komorowski wprowadził żołnierzy wyklętych czy Autostradę Wolności.

To jest taka wizja porządkująca, ale tak naprawdę wszystko jest rozwichrzone, niepewne i różnorodne. Nie da się jasno tego wszystkiego wyrazić i to jest wartością. Różnorodność zakłada, że nie dojdziemy do jakiejś jasnej formuły.

Partnerem serii Invisible Diversity jest Dell Technologies. Kliknij tutaj, żeby dowiedzieć się więcej o naszej polityce różnorodności. Kolejne rozmowy już wkrótce.

Rozmawiała: Marta Jerin

FUTOPIA