Miasto to nie maszyna, lecz habitat
Przez stulecia w kulturze Zachodu dominowało przekonanie, że natura to coś dzikiego, groźnego i wymagającego ujarzmienia. Już w biblijnej Księdze Rodzaju człowiek otrzymuje zadanie „panowania” nad ziemią, co w praktyce często oznaczało podporządkowanie i wypieranie przyrody z przestrzeni ludzkiego życia. Miasta budowano jako twierdze odgrodzone od lasów i pól, a zieleń w ich obrębie traktowano jako luksus albo zagrożenie. Jednak w XXI wieku ta narracja traci sens. Kryzys klimatyczny, fale upałów, zanieczyszczenia powietrza i stres miejski pokazują, że odcięcie od natury przestaje być luksusem. To zaczyna być pułapka. Dziś coraz więcej badaczy i urbanistów podkreśla, że wyrwa między miastem a naturą musi zostać zasypana nie w metaforycznym, lecz w praktycznym, projektowym i mentalnym wymiarze. W książce Miasto i dżungla. Jak natura wrosła w cywilizację Ben Wilson pokazuje, że linia frontu między „dzikością” a „cywilizacją” jest iluzją.
Co więcej, współczesne metropolie stają się jednymi z najbardziej różnorodnych ekosystemów na świecie.
To w nich, dzięki migracjom ludzi i transportowi roślin czy zwierząt, bioróżnorodność jest często większa niż na terenach podmiejskich. Gołębie, jerzyki, lisy czy jeże to tylko początek listy mieszkańców, którzy adaptują się do miejskich warunków, a flora od mniszka lekarskiego po klon jesionolistny wypełnia szczeliny chodników i pustki między budynkami. Problem w tym, że nasze myślenie o urbanistyce wciąż zbyt często tkwi w XIX-wiecznych schematach. Zieleń postrzegamy jako dodatek, a nie jako podstawową infrastrukturę jak to jest na przykład z symboliką idealnie przystrzyżonego trawnika, o czym więcej pisaliśmy tutaj . Tymczasem rośliny i zwierzęta pełnią w mieście role o kluczowym znaczeniu dla jakości życia mieszkańców. Drzewa podczas fal upałów potrafią obniżać temperaturę otoczenia o kilka stopni. Platany, dęby, lipy czy kasztanowce działają jak naturalne klimatyzatory, zapewniając cień i zatrzymując proces nagrzewania się betonu. Topole i wierzby z kolei są niezwykle skuteczne w pochłanianiu pyłów zawieszonych i metali ciężkich, dzięki czemu pełnią funkcję naturalnych filtrów powietrza. Rośliny wodne, takie jak trzcina pospolita czy pałka wodna, pomagają oczyszczać i zatrzymywać wodę, co ma znaczenie zarówno w czasie suszy, jak i przy gwałtownych opadach.
Tego rodzaju „zielone technologie” są w istocie tak samo ważne jak wodociągi, kanalizacja czy sieć energetyczna.
W miastach coraz częściej pojawiają się też rozwiązania projektowe, które pozwalają w praktyce zasypywać przepaść między cywilizacją a przyrodą. Zielone dachy i ściany, parki kieszonkowe, mosty dla zwierząt nad autostradami, świadome pozostawianie fragmentów przestrzeni w stanie półdzikim. To wszystko są przykłady nowej filozofii projektowania, która zakłada, że miasto to nie maszyna, lecz habitat. Singapur od lat promuje wizję miasta-ogrodu, gdzie wieżowce oplatają rośliny tropikalne, a przestrzenie publiczne łączą funkcję rekreacyjną z ekologiczną. Kopenhaga konsekwentnie wdraża politykę adaptacji do zmian klimatycznych, tworząc systemy retencji wody i powiększając zielone tereny. Nawet w Warszawie coraz więcej mówi się o roli klinów napowietrzających, o konieczności ochrony mokradeł i tworzenia parków rzecznych. Zmiana myślenia jest jednak potrzebna nie tylko na poziomie urbanistów czy polityków, lecz także w codziennym języku i praktyce mieszkańców.
Wciąż bowiem pokutuje przekonanie, że dzikie rośliny w mieście to „chwasty”, które należy usuwać, a zwierzęta takie jak lisy czy kuny to intruzi.
Tymczasem to właśnie one świadczą o tym, że miasto nie jest biologicznie martwe. Bioróżnorodność miejska, jak podkreśla Wilson, to nie zagrożenie, ale szansa. Dzięki niej możliwa jest stabilność ekosystemu, lepsze zdrowie psychiczne mieszkańców, większa odporność na kryzysy klimatyczne. Miasto przyszłości powinno być projektowane nie przeciw naturze, lecz z nią. Trzeba więc odejść od opowieści, że natura to wróg, którego trzeba trzymać za murami. Wyrwa między miastem i naturą nie jest czymś obiektywnym, lecz konstruktem kulturowym, który powtarzamy od pokoleń. Szczególnie wymownym przykładem tego, jak język kształtuje nasz stosunek do przyrody, jest samo słowo „chwast”. Etymologicznie wywodzi się ono od prasłowiańskiego chvastъ, które oznaczało coś marnego, bezwartościowego, a nawet szkodliwego.
Tymczasem z botanicznego punktu widzenia „chwast” nie jest żadną kategorią naukową, nie istnieje w systematyce przyrodniczej. To wyłącznie etykieta, jaką człowiek nakłada na rośliny, które uznaje za niepożądane, bo rosną w „niewłaściwym” miejscu – w zbożu, w ogródku, między płytami chodnika.
W gruncie rzeczy słowo to mówi więc więcej o nas samych niż o roślinach, które określamy tym mianem. Pokazuje nasz stosunek dominacji i pragnienia kontroli: jeśli coś pojawia się tam, gdzie tego nie chcemy, zostaje zdegradowane do roli „chwastu”. A przecież wiele z tych roślin – od pokrzywy po mniszka lekarskiego – ma ogromne znaczenie ekologiczne i użytkowe, stając się siedliskiem dla owadów, lekarstwem, źródłem pokarmu czy naturalnym filtrem gleby. Dziś coraz wyraźniej widzimy, że taki podział jest nie tylko fałszywy, lecz także niebezpieczny. W interesie nas wszystkich jest zasypanie tej przepaści. Musimy zmienić język, którym opisujemy nasze miejsce w świecie, i praktyki, które stosujemy na co dzień – od sposobu projektowania ulic, przez pielęgnację zieleni, po edukację najmłodszych.