5 rzeczy, które są nie tak z 'Diuną’ Villeneuve’a

Czy kanadyjskiemu reżyserowi udało się dźwignąć bagaż oczekiwań? Niby tak, ba, z wielu stron usłyszycie że zdecydowanie tak, ale... No właśnie, ale.

Bez dwóch zdań 'Diuna’ jest jedną z najgłośniejszych filmowych premier tego roku. Nie może być inaczej, skoro za ekranizację kultowej książki Franka Herberta wziął się Denis Villeneuve – gość, który w swoim CV ma zarówno dzieła zrealizowane z rozmachem i zachwycające wizualnie (’Blade Runner 2049′ czy 'Arrival’), jak i takie, w których atmosfera gęstniała z każdą minutą, zaś budowanie napięcia było wręcz wzorowe (’Labirynt’ czy burzące ramy kina akcji 'Sicario’).

Zsumowanie tych dwóch rodzajów talentu – do tworzenia sugestywnych monumentalnych obrazów i emocjonującego dla widza prowadzenia intrygi – wraz z trzecim, czyli umiejętnym balansowaniem w swojej twórczości pomiędzy niezależną, czasem wręcz offową wrażliwością a 'językiem mainstreamu’, niemal z automatu czyniło Kanadyjczyka idealnym kandydatem, by stać się właśnie TYM reżyserem, który zaserwuje najlepszą możliwą ekranizację 'Diuny’. Taką, mimo niewątpliwego uroku (urzędujący w kosmosie Kyle MacLachlan czy nawet… Sting), nie była przecież wersja Davida Lyncha z 1984 roku. Nie był nią też miniserial z Johnem Hurtem. Ta historia po prostu zasługiwała na więcej.

Czy Villeneuve’owi udało się dźwignąć bagaż oczekiwań? Niby tak, ba, z wielu stron usłyszycie że zdecydowanie tak, ale… No właśnie, ale.

Przeplatanie się w 'Diunie' monumentalnych kadrów z narracyjną (długimi momentami) siermiężnością przypomina żucie smacznego cukierka przez piękny, kolorowy, ale jednak papierek.

'Te widoki, te wybuchy!' vs drętwe, wybijające z imersji dialogi? Halo, Fremeni, coś tu bardzo nie gra!

Zacznijmy od tego, co najlepsze, bo trudno nie zachwycać się w 'Diunie’ warstwą wizualną, która przy nowoczesnych możliwościach produkcyjnych wygląda oczywiście obłędnie i stanowi główny powód, dla którego warto wybrać się do kin. Piaski planety Arrakis i kultowe czerwie pustyni w takim wydaniu to prawdziwa gratka uzupełniana przez rozbuchane sekwencje kosmiczne i bogactwo inscenizacyjne.

Problem jednak w tym, że przeplatanie monumentalnych kadrów z narracyjnym (zwłaszcza w dialogach) minimalizmem, a wręcz momentami siermiężnością, choć w teorii ciekawe, w praktyce powoduje tu niestety, że do wydarzeń na ekranie bardzo łatwo nabrać zbyt dużego dystansu. Tak jakbyśmy trafili do jakiegoś muzeum w egzotycznym dla nas kraju, gdzie same rzeźby i malunki nas zachwycają, ale opisy są napisane tak sucho i neutralnie, że przygaszają nieco entuzjazm związany ze szczerą chęcią wgryzienia się w kontekst. Tym samym seans można przyrównać do żucia cukierka w przepięknym, kolorowym papierku, ale jednak tylko przez ów papierek, nie mogąc w pełni nacieszyć się nadzieniem. W dialogach wyczuwalna jest ewidentna ostrożność, by nie przeszarżować i by wpisywały się w konwencję mainstreamowej space opery. Paradoksalnie Villeneuve’a tu akurat można trochę rozgrzeszyć, bo wina leży raczej w charakterystycznej 'niefilmowości’ licznych rozmów na kartach książki. Ci, którzy ją znają, z pewnością pamiętają, że dialogi są tam często, delikatnie mówiąc, oszczędne, zaś ich głębię, a tym samym bogactwo świata przedstawionego, budują różne introspekcyjne wstawki i przemyślenia bohaterów, które ograniczają się do wewnętrznego strumienia świadomości, gdzie artykułowane słowa to tylko dodatek. Ten estetyczny dysonans powoduje kilka następstw, o których niżej (postaramy się bez spoilerów).

Mimo że od decyzji danych postaci często zależy czyjeś życie, los lub dalsza linia polityczna uniwersum, nie odczuwamy znaczenia i wagi chwili. Analogiczne 'emocje' dałaby, dajmy na to, obserwacja wyprawy rodu Atrydów po kajzerki.

Brak pomysłu na wzbudzenie w widzu stosunku emocjonalnego do bohaterów

Jeden z najciekawszych aktorów młodego pokolenia (m.in. 'Tamte dni, tamte noce’), czyli Timothee Chalamet jako Paul Atryda. Legendy kina jak Javier Bardem czy Stellan Skarsgaard. Świetna, doświadczona obsada w kluczowych rolach, że przywołamy tylko Oscara Isaaka czy Rebeccę Ferguson. A jednak bohaterowie, choć barwni i dopracowani, nie sprawiają, że widz angażuje się emocjonalnie w ich historie. To tym bardziej frustrujące, że przecież z kart książki znamy pogłębione postaci często o skomplikowanych motywacjach, zaś w filmie w szczątkowy sposób oddano główny narracyjny kościec, który ich dotyczy. Oczywiście – język filmowy, zwłaszcza skierowany do masowego widza, wymaga na tym polu licznych uproszczeń, natomiast ekipa Villeneuve’a zrobiła to w na tyle bezpieczny i wyrachowany sposób, że choć często od decyzji danych postaci zależy czyjeś życie, los lub dalsza linia polityczna uniwersum, nie odczuwamy znaczenia i wagi chwili. Analogiczne ’emocje’ dałaby, dajmy na to, obserwacja wyprawy rodu Atrydów po kajzerki. Być może winę za to ponosi pewna teatralność ról i obudowany wokół nich patos (w końcu jesteśmy w świecie wielkich kosmicznych intryg), bo przecież każda podniosła kwestia musi odpowiednio wybrzmieć, niemniej taka konwencja kreacji bohaterów obok, tak jak wspomnieliśmy we wstępie, wspaniałych wizualnych sekwencji, bardzo dystansuje od postaci w filmie. Trudno tym samym przeżywać ich wzloty i upadki, sukcesy i porażki, wczuwać się w chwile zagrożenia i momenty radości, a to przecież powinna być podstawa pełnej imersji. I to drugi, po zgrzycie konwencji, poważny zarzut.

Zdjęcie: WCIA

Po bombardowaniu audiowizualnymi bodźcami czeka się tu na kolejne, tracąc przez to frajdę ze śledzenia niezbyt atrakcyjnie opakowanej fabuły. To tak, jakby złośliwy wujek seans satysfakcjonującego meczu NBA przeplatał wam przełączaniem kanału na najnudniejszy mecz kolejki w Polskiej Lidze Koszykówki.

Fabuła nie angażuje tak, jak powinna, a nad wszystkim unosi się nieznośny patos

Kolejne dwa wątki uzupełniają się na tyle, że warto poruszyć je łącznie. Gdy już nacieszymy oczy herbertowskim uniwersum, oswoimy konwencję i zaznajomimy się wstępnie z bohaterami, pora wsiąknąć w fabułę. I tu również pojawia się pewien problem. Choć 'Diunę’ podzielono na dwie części, to już w pierwszej dzieje się naprawdę dużo, począwszy od wprowadzenia w świat, przez odsłanianie kolejnych ważnych wydarzeń, aż po kultowy zwrot akcji. Niestety w głowach wielu widzów po pewnym czasie seansu może pojawić się konstatacja, że poprzez bogactwo wizualnych bodźców rozwarstwione wątki fabularne przestają angażować tak, jak powinny. Oczywiście w nieco uprzywilejowanej sytuacji są tu osoby znające książkę. W efekcie sama historia schodzi na dalszy plan, a dominantą stają się ładne obrazki, bo w położeniu, w którym bierność emocjonalna widza wobec bohaterów spotyka się z lekkim fabularnym zagubieniem, coraz mniej chce się mu w to wszystko wczuwać. Ratunkiem jest wówczas… muzyka.

A skoro muzyka to oczywiście Hans Zimmer – a więc prawdziwa instytucja w świecie budowania wrażenia monumentalności poprzez soundtrack. Wielokrotnie wychodziło to artyście naprawdę świetnie (wystarczy przypomnieć ścieżki do 'Incepcji’, 'Interstellar’, 'Mrocznego Rycerza’ czy 'Blade Runnera 2049′), ale w 'Diunie’ wrażenie z czasem staje się dość karykaturalne. Wygląda, a raczej brzmi, to bowiem tak, jakby przy każdym fragmencie, który teoretycznie powinien nieść ze sobą pokaźny ładunek emocjonalny, kompozytor błyskawicznie odpalał swoją audialną artylerię, by w sztuczny sposób przypominała odbiorcom, że właśnie dzieje się coś znaczącego. Nawet gdy się nie dzieje. Wracając do metafory kajzerki, to trochę tak, jakby w trakcie zakupów, gdy do ekologicznego woreczka Atrydów wpadają kolejne bułki, przy każdej jednej pobrzmiewała punktowo możliwie najbardziej ekstatyczna orkiestrowa partia. Trzeba jednak twórcy oddać, że jeśli chodzi o uchwycenie klimatu lokacji muzyka działa bardzo dobrze.

Podsumowując: podkręcanie braku dramaturgii patosem (dialogowym, muzycznym), przypomina niestety gaszenie ognia ogniem i generuje spory niedosyt/niesmak (niepotrzebne skreślić).

'Diuna' jest umiejętnie skrojonym produktem, mającym zadowolić wszystkie możliwe grupy odbiorców. Takie trzymające wyobraźnię w ryzach kompromisy nie sprzyjają niestety powstawaniu arcydzieł.

Brak ryzyka, czyli film trochę dla wszystkich, a trochę dla nikogo

I wreszcie docieramy do sedna problemu 'Diuny’. Film sprawia bowiem wrażenie zrealizowanego w sposób bardzo bezpieczny, wykalkulowany, wręcz wyrachowany. Zrobiony tak, aby w jakimś stopniu zadowolić wszystkich możliwych odbiorców: die-hardów tej historii, pomniejszych fanów książki, neutralnego, niemającego o tej opowieści pojęcia widza (i tego wymagającego, i tego trochę mniej), krytyków, członków akademii filmowych. I choć warsztatowo wszystko się oczywiście dopina, bo Villeneuve i jego ekipa to przecież jedni z najlepszych fachowców na świecie, to jak mówi mądre powiedzonko: 'Jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego’.

Aż tak źle oczywiście sytuacja z 'Diuną’ nie wygląda, ale ten brak 'efektu ekstra’ bardzo doskwiera. Nie jest to produkcja, po której można spodziewać się jakiegokolwiek łamania gatunkowych barier i tendencji, a raczej obraz poprowadzony przez grupę zdolnych, kompetentnych ludzi wręcz do bólu poprawnie, od linijki, po sprawdzonych blockbusterowych ścieżkach. Trochę szkoda, bo sfera wizualna (również wygładzona i, zazwyczaj, bardzo symetryczna) pokazuje, że tkwił w tej produkcji potencjał na stworzenie obrazu ponadczasowego, który, podobnie jak niegdyś choćby '2001: Odyseja Kosmiczna’ Kubricka, byłby pewnym wyznacznikiem nowej jakości we współczesnym sci-fi. I chyba właśnie stąd to marudzenie i czepianie się niedociągnięć – zwłaszcza pod względem budowania akcji i napięcia – bo oczekiwania były ogromne, a otrzymaliśmy film dobry, pewnie nawet bardzo dobry, ale bez duszy. Trochę szkoda, ale miejmy nadzieję, że w części drugiej (zapowiadanej na październik 2023 roku) ekipa filmowa się zrehabilituje i prezentacja treści nadąży za formą. Czego sobie i wam życzymy!

Tekst: WM
Zdjęcia: kadry z filmu 'Diuna’ (2021, reż. Denis Villeneuve)
Zdjęcie główne: Capitalgaming

KULTURA I SZTUKA