Dlaczego Quebonafide to zdezorientowany atencjusz?

Kiedyś to były emocje! Quebonafide rzucał wersami o ayahuasce, zagubieniu egzystencjalnym, podróżach po świecie i NBA, a my – spragnieni sensu – braliśmy to jak komunijne opłatki. Quebo był inny, barwny, dziwny, mistyczny. Nosił tatuaże, których nie rozumieliśmy, ale i tak robiliśmy screeny, bo może tam była jakaś prawda o życiu. A dziś?
Dziś jest z niego trochę taki… krętacz. Tylko że zamiast egzotycznych dżungli, błąka się z biletami po paczkomatach.
Zacznijmy od tego: ostatni koncert. Ostatni. Wielkie słowo. W muzyce „ostatni koncert” zazwyczaj ma wagę. U Quebo? To event promowany przez InPost. Poważnie. Fejm w pudełku, metafizyka z kodem QR. Bilet nie trafia na twojego maila — trafia do skrytki 32A obok kaszy jaglanej i butów na Zalando. To już nie pożegnanie z fanami. To porzucenie romantyzmu na rzecz brand partnershipu. I jasne, można powiedzieć, że to artystyczne. Ale równie dobrze można to nazwać – bez ceregieli – gimmickiem. Takim, który pachnie bardziej brandbookiem niż buntem. Ale nie tylko paczkomaty są problemem. Problemem jest to, że nie wiadomo już, kto to właściwie jest ten Quebo. Czy to jeszcze artysta, czy już tylko Quebo™, produkt przechodniowy, który zmienia kształty jak blob? Raz jest buddyjskim pielgrzymem z Peru, raz minimalistycznym chłopcem z podwórka, raz rapowym księciem z neonowej Warszawy, a raz typem z LinkedIna, który wymyślił napój funkcjonalny i właśnie siedzi na pitchu z inwestorem. Każda kolejna postać sprawia, że jeszcze mniej wiadomo, co było poprzednią.
Ktoś mógłby zapytać: „co w tym złego, że się zmienia?”. I nic. Tylko że tu nie chodzi o zmianę, ale o nieprzyjemne uczucie męczącej dezorientacji.
Zaczynasz się czuć jak w związku z kimś, kto co tydzień deklaruje, że teraz „naprawdę się zmienił”. A ty już nie masz siły reagować. Bo nie wiesz, z kim tak naprawdę siedzisz na tej kanapie. Może to nadal Quebo. A może już jego hologram. Albo pre-roll z jego marki napojów. I teraz uwaga, dla kontrastu: Taco Hemingway. Nie ten z wąsami i karabinem, tylko ten nasz, rodzimy, czyli Bartek Królikowski. Gość, który też się wycofał. Ale jakoś… po ludzku. Bez zapowiedzi w TVN-ie, bez merchandisingu i bez paczkomatów. Po prostu odpuścił, zniknął, siedzi gdzieś na bocznym torze i nie próbuje co miesiąc wymyślić siebie na nowo. Jego „nieobecność” nie jest performance’em. Taco nie wygląda jak gość, który na siłę próbuje co chwilę wymyślać się na nowo.
A Quebo? Niby miał coś do powiedzenia, ale tak długo zmieniał narrację i wpadał w kolejne dygresje jak ziomek po zjarce, że sam się w tym pogubił.
A może to zwykły trolling? Beka z nas, widzów. Ale trolling działa wtedy, gdy ma cel. Gdy uderza w coś konkretnego — hipokryzję, uprzedzenia stereotypy. Trolling, który nie ma celu poza „patrzcie, znowu was zrobiłem w balona”, przestaje być zabawny (pozdro Łukasz Jakóbiak). Staje się… no właśnie, krętactwem. A ludzie nie lubią być robieni w balona. Nawet jeśli kupili bilet przez paczkomat. W pewnym sensie Quebo miał wszystko: lojalną publiczność, hajp, głód nowości, wiarygodność outsidera. Ale zamiast budować mosty z fanami, coraz częściej buduje labirynty. I wygląda na to, że sam w nich błądzi. A my już nie mamy siły krzyczeć „halo, Kuba, wszystko gra, tylko powiedz, kim jesteś”. Bo możesz być jaskrawy. Możesz być ascetyczny. Możesz być joginem, inwestorem, romantykiem, nihilistą, kim tak chcesz, ale no nie wiem — bądź w tym choć trochę prawdziwy. Tymczasem mamy kolejny event, kolejny news, performance, rozkminę. I coraz mniej ludzi, którzy naprawdę chcą to jeszcze śledzić. Zmęcz…