Nasza kultura wciąż nie nauczyła się mówić o samobójstwie

W kategoriach klasycznych patrzymy na życie jak na dar. Coś, co dostajesz i co „masz” — rzecz, którą ci powierzono, żebyś się nią opiekował. W tej narracji życie jest czymś stałym, wartością samą w sobie, „bytem” nienaruszalnym. Zgodnie z tym myśleniem odebranie sobie życia to zniszczenie daru, odrzucenie odpowiedzialności, złamanie umowy społecznej i metafizycznej. W tej wizji wszystko jest bardzo binarnie i moralnie oceniane. Albo żyjesz (dobrze, zgodnie z wolą Boga, społeczeństwa, rodziny), albo umierasz „normalnie” (w swoim czasie). Każda próba skrócenia życia to naruszenie porządku — i stąd społeczny odruch potępienia lub przynajmniej silnego napiętnowania. A może zamiast tego warto spojrzeć na życie nie jako „dar do posiadania” (coś stałego i skończonego), ale jako ciągły proces. Nie coś, co się „ma”, ale coś, co się „dzieje”. W tej perspektywie samobójstwo nie jest zniszczeniem bytu, lecz przerwaniem procesu. Zakończeniem go w sposób wybrany przez podmiot. Nie jest „złem absolutnym” ani „grzechem” wobec jakiejś abstrakcyjnej wartości życia. Jest aktem woli w obrębie procesu, którym jest istnienie jednostki. Społecznie oznaczałoby to konieczność zmiany narracji.
Zamiast mówić: „Odebrał sobie życie, więc zdradził dar, jaki dostał” moglibyśmy mówić: „Zdecydował, że jego proces dobiegł końca.”
Taki procesualny sposób myślenia nie wyklucza troski. Nie znaczy, że mamy przestać reagować na cierpienie. Przeciwnie — nakłada odpowiedzialność, żeby pomóc komuś, kto być może nie chce jeszcze kończyć procesu, ale cierpi tak bardzo, że nie widzi innej drogi. Ale też oznacza akceptację, że w niektórych przypadkach — po całym wsparciu i rozmowach — ktoś może podjąć taką decyzję i że mamy obowiązek uszanować jego podmiotowość. Nie umiemy mówić o samobójstwie. Nie umiemy o nim myśleć, nie umiemy go przeżywać, nie umiemy go przyjmować. A już na pewno nie potrafimy przyznać, że samobójstwo może być decyzją – nie tylko desperacką, wynikającą z choroby czy kryzysu, ale też świadomą, przemyślaną konkluzją człowieka o sobie samym i swoim życiu.
W naszej kulturze – mimo całej pozornej nowoczesności, otwartości, naukowej edukacji i psychologicznej świadomości – nadal mówimy o samobójstwie prawie wyłącznie językiem moralnej oceny i społecznej straty.
Zawsze to „szkoda, że go już z nami nie ma”, zawsze „dlaczego nie poprosił o pomoc”, zawsze „nie powinien był tego robić”. Jakby samobójstwo było nie tyle aktem jednostki, co grzechem wobec wspólnoty. Jakby decyzja o odejściu była przede wszystkim zdradą tych, którzy zostali. Mówimy: „To egoizm”, „nie myślał o rodzinie”, „nie myślał o fanach”. A jeśli nawet staramy się być bardziej empatyczni, to mówimy: „Miał chorobę. To nie on”. Jakby jedyną legitymizacją odejścia było to, że człowiek został pozbawiony wolnej woli. A może czas w końcu przyznać, że są ludzie, którzy naprawdę myślą o tym do końca? Którzy rozważają, bilansują, rozplatają swoje życie na czynniki pierwsze i w którymś momencie mówią: „To wystarczy. Ja wysiadam. Nie chcę dalej”. Tim Bergling był chłopakiem, który w bardzo młodym wieku zdobył wszystko, co można sobie wyobrazić w muzyce elektronicznej. Wielkie trasy, kontrakty, miliony na koncie, grono oddanych fanów na całym świecie. Ale im więcej miał, tym bardziej wyglądał na człowieka, który tego nie chce. Nie pasował do świata celebrytów-DJ-ów. Nie lubił występów. Nie radził sobie z alkoholem, przemęczeniem, presją. Wycofał się z koncertów, próbował zwolnić. Ale – jak sam mówił w filmie dokumentalnym – jego głowa nie chciała przestać pracować. W końcu popełnił samobójstwo w Omanie, mając 28 lat. Media i fani powiedzieli: „Ogromna strata. Był taki młody. Tyle jeszcze mógł zrobić”. Bliscy mówili o nim jak o chorym, o cierpiącym. Jakby jego śmierć była tragedią, która nie miała prawa się wydarzyć. Jakby była błędem do naprawienia. Może była tragedią – ale nie dla niego? Może była dla niego rozwiązaniem? A może była konsekwencją bardzo uczciwego rachunku sumienia? Zanim ktoś się oburzy: nie chodzi tu o romantyzowanie samobójstwa. Nie chodzi o to, żeby je gloryfikować, reklamować jako piękną ucieczkę od odpowiedzialności. Nie chodzi o zachęcanie kogokolwiek do targnięcia się na życie.
Chodzi o to, żeby przestać mówić o samobójstwie wyłącznie w kategoriach moralnej klęski, błędu, choroby.
Bo nie każde samobójstwo wynika z choroby psychicznej. Owszem – wiele tak. W depresji, psychozie, zaburzeniach – ryzyko rośnie wielokrotnie. Ale nawet wtedy nie jest to po prostu „objaw”, jak gorączka czy kaszel. To dramatyczna decyzja, próba przerwania cierpienia, która zasługuje na szacunek, nie na protekcjonalne: „on nie wiedział, co robi”. Tym bardziej u osób, które tej decyzji nie podejmują w afekcie. Które rozważają ją miesiącami. A czasem latami. Popatrzmy szerzej. Spójrzmy na ten cały tzw. Klub 27. Jim Morrison, Janis Joplin, Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Amy Winehouse. Wielkie gwiazdy, młodzi, utalentowani, wrażliwi. Ile razy słyszeliśmy: „Przecież mieli wszystko”. Właśnie – wszystko. Ale nie to, co chcieli. Albo nie to, co im było potrzebne. Kultura rozumie ich śmierć niemal wyłącznie jako stratę. Stratę dla nas. „Żal, że tak wcześnie. Żal, że nie nagrali kolejnej płyty. Żal, że nie przeżyli tych wszystkich sukcesów”. Ale to są nasze żale. Nie ich. Oni – patrząc z ich perspektywy – być może nie chcieli już tego wszystkiego przeżywać. Nie chcieli kolejnych sukcesów, tras, wywiadów, zdjęć, fanów. Nie chcieli kolejnej rundy walki ze sobą, swoimi demonami, z całym tym cyrkiem. A my? My chcieliśmy. Dlatego mówimy: „Szkoda”. Ale dla kogo szkoda? Dla nich? Czy dla nas?
Jest coś głęboko samolubnego w tym, jak rozmawiamy o śmierci innych. Szczególnie o samobójstwie.
Przywłaszczamy sobie żałobę. Układamy ją tak, żeby pasowała do naszej opowieści o świecie. Samobójca zawsze psuje tę opowieść. Bo nie umarł „normalnie”, nie odszedł z powodu choroby, wieku, wypadku. Tylko sam wyciągnął wtyczkę. Sam powiedział „dość”. To dla nas nie do przyjęcia, bo burzy narrację o życiu jako obowiązku. Życie w naszej kulturze jest moralnym nakazem. Musisz żyć. To twoja powinność. Twoja wartość. Twój obowiązek wobec rodziny, wobec społeczeństwa. Twoja śmierć – szczególnie samobójcza – jest zdradą. Dlatego tak często słyszymy: „On nie myślał o bliskich”. Jakby obowiązkiem było cierpieć, byle tylko być obecnym. Jakby wartość życia była ważniejsza niż jego jakość. Ale może czas powiedzieć coś innego: że życie jest procesem, nie stanem. Że nie ma obowiązku trwania. Że nie ma obowiązku „wytrzymania do końca”, bo tego końca nikt nie wyznaczył. Że nie każda decyzja o odejściu jest porażką. Może jest w niej więcej prawdy i szczerości niż w setkach banałów o „walkowaniu” i „pozytywnym myśleniu”. Bo to my potrzebujemy tej opowieści o sukcesie. My potrzebujemy happy endu. Potrzebujemy narracji, że wszystko jest do naprawienia, że terapia pomoże, że miłość zwycięży. I jasne – często tak jest.
Ale nie zawsze. I nie każdemu pasuje ta opowieść.
Może Avicii powiedział „Sorry, ja wysiadam. Zrobiłem, co chciałem. Starczy”. Może Kurt Cobain napisał „It’s better to burn out than to fade away” nie jako pozer, tylko ktoś, kto uczciwie ocenił własne możliwości. Może Amy Winehouse po prostu nie chciała więcej odwyków, więcej wojen z samą sobą. Nie chodzi o to, żeby mówić: „Samobójstwo jest OK”. Chodzi o to, żeby przestać mówić: „Samobójstwo jest złe”. Bo to moralna kategoria. Nie ma sensu moralizować czyjegoś bólu, czyjegoś wyboru. Można być smutnym. Można tęsknić. Można mieć pretensje – ale nie wolno odmawiać drugiemu człowiekowi prawa do rezygnacji. To prawo – ostateczne i niewygodne – wynika z wolności. Z tej samej wolności, którą tak chętnie deklarujemy w sprawach seksu, religii, pracy, emigracji. Wolność do życia na własnych warunkach musi też oznaczać wolność do odejścia. Ale nie chcemy tego przyznać. Boimy się. Bo jeśli pozwolimy komuś odejść – musimy przyznać, że i my możemy to zrobić. A to znaczy, że życie nie jest obowiązkowym biegiem do mety. Że nie ma medalów za wytrwanie. Że każdy może wstać i wyjść w połowie filmu. A my zostaniemy. Ze swoimi pytaniami. Ze swoją winą. Z pustym miejscem przy stole. Dlatego łatwiej powiedzieć: „To było złe”. „To było egoistyczne”. „To była choroba”. Bo wtedy nie musimy rozmawiać o tym, że może miało sens. Może więc czas mówić inaczej. Uczyć się mówić: „Rozumiem, że nie chciał dalej”. „Rozumiem, że miał prawo”. „Żałuję, że odszedł – ale szanuję, że wybrał”.
Życie nie jest konkursem na odporność. Nie jest też nagrodą pocieszenia. Jest procesem – który każdy ma prawo zakończyć. Tak jak chce.
Może to jedyny sposób, żeby naprawdę okazać szacunek tym, którzy odeszli. Nie tylko mówić o ich talentach, o ich muzyce, o ich dziełach. Ale przyznać im prawo do decyzji. Cobain nie był naszym zakładnikiem. Nie był dostawcą muzyki na żądanie. Nie był bohaterem, który musiał walczyć dla nas. Był człowiekiem. Może zmęczonym. Może rozczarowanym. Może chorym. Może zdrowym. Może po prostu gotowym.