Dolce far niente, czyli sztuka nicnierobienia
Jako społeczeństwo doszliśmy do punktu, w którym nawet bezużyteczność powinna być użyteczna. Trenerzy personalni prześcigają się w kolejnych teoriach szytych na miarę naszych czasów. Pod ich czujnym okiem – choć nie tylko, bo również pod okiem naszego wewnętrznego krytyka – efektywność zdążyła wedrzeć się nawet do strefy zen, czyli do strefy pustki. Lockdown, który poza tragicznym kontekstem przyniósł nam upragnione alibi, by w końcu bezkarnie się polenić, szybko został ogłoszony okresem wyjątkowej produktywności, zaszczepiając w nas presję, by nadrobić zaległości. Nauczyć się wreszcie języka obcego, dorównać figurze koleżanki czy zdobyć osobistą gwiazdkę Michelin.
Nawet ogólnoświatowa pandemia nie zdołała zatrzymać nas na dłużej niż kilkanaście dni.
Pamiętacie scenę u fryzjera z filmu „Jedz, módl się, kochaj”, w której główna bohaterka wyznaje nowo poznanym znajomym, że czuje się winna, bo będąc w Rzymie, tylko uczy się i je? Włoscy amici przyznają, że jej „amerykańskość” nie pozwala jej się bawić i smakować życia. Zalecają, by wzięła z nich przykład i zaczęła praktykować ich narodowe „dolce far niente”, czyli słodycz nie robienia niczego.
Nawet gdy nie pracujemy, wielu z nas czuje się zobowiązanych do zrobienia czegoś produktywnego, do wydobywania efektywności z każdej chwili naszego życia, oceniając swoją i czyjąś wartość przez pryzmat tego, na ile skutecznie to robimy. Nasza kultura bycie zajętym utożsamia z wysokim statusem społecznym i niemalże moralnymi cnotami. Bezczynność ograbia nas z kulturowej tożsamości, podobnie jak brak aktywności w mediach społecznościowych.
Kupowanie tych przekonań może znacznie obniżyć naszą jakość życia. Presja produktywności łatwo bowiem może przerodzić się w de-presję.
– Nauka zaczyna pokazywać wartość spędzania czasu w ciszy, na łonie natury i nie angażowania się w ciągłą stymulację zewnętrzną. Potrzebujemy czasu na „nic”, by być sobą: dobrze rozwiniętymi i kreatywnymi istotami ludzkimi. Aby zachować równowagę, strona „robienia” naszej natury potrzebuje strony „bycia” – mówi dr Sue Smalley, założycielka Centrum Badań Świadomości na UCLA.
Łatwo jednak wpaść w sidła drugiej skrajności – konieczności nicnierobienia. Jedna z założycieli Koalicji Medytacji w Los Angeles, Joanna Hardy zwraca uwagę, że nie robienie niczego rozumiane jako środek do celu – aby zwiększyć swoją kreatywność i produktywność, ulepszyć siebie – prawdopodobnie nie przyniesie pożądanego rezultatu. – Jeśli próbuję zasnąć, zasypianie staje się o wiele trudniejsze. Tak samo dzieje się, gdy na siłę usiłujesz nic nie robić. Wtedy pojawia się presja – mówi. Kluczem jest bycie dla siebie łagodnym oraz zaufanie wobec świata, który nie rozpadnie się, gdy na chwile spuścimy go z oka.
A zatem należy uważać, by nicnierobienie nie stało się – paradoksalnie – jedynie kolejnym zadaniem do wykonania, w celu poprawienia swojej użyteczności.
Stan, o którym mówił John Lennon, widząc w swoim lenistwie idealne podłoże dla kreatywności, to wypadkowa naszego braku działań, nie zaś cel. A więc sztuka nicnierobienia polega na zmianie percepcji i poddaniu się swojemu instynktowi. Zamiast skupiać się na korzyściach, efektach czy skutkach braku działania, należy skupić się jedynie na chwili obecnej. Wtedy dopiero pojawia się szansa, by zanurzyć się w uzdrawiającym stanie „gapienia się na chmury”, który tak dobrze znany jest dzieciom.
Zdjęcie główne: Dolce Far Niente by John William Godward, 1897
Tekst: Kaja Kurczuk