LeBron James bił rekordy i sięgał gwiazd, ale jego koledzy z drużyny zawiedli. Golden State – Cleveland 1:0

Pierwszy mecz wielkiego finału NBA okazał się dla Kawalerzystów podróżą z nieba do piekła.
.get_the_title().

Pierwsze starcie tegorocznego finału rozgrywek NBA, którego kontekst naświetlaliśmy szerzej tutaj, przyniosło tak wiele emocji, że chyba nikt nie żałował zarwanej nocy. Cleveland Cavaliers z KOSMICZNYM LeBronem Jamesem w składzie (lider Cavs pobił wszelkie rekordy i rzucił w tym meczu 51 punktów!) tuż przed końcową syreną mieli faworyzowanych Golden State Warriors na widelcu. W ich hali. Z komfortem wykonywania rzutu wolnego przy stanie 107:107 na 4,7 sekundy przed upływem regulaminowego czasu. I… kompletnie zawalili sprawę.

George Hill spudłował być może najważniejszy „osobisty” w karierze, jednak to nie on pozostanie w pamięci fanów Cavs największym winowajcą. A wszystko za sprawą J.R. Smitha, który szczęśliwie zebrał odbitą od obręczy piłkę, by następnie, zamiast dobić rywala lub odegrać do fenomenalnie dysponowanego Jamesa, bezsensownie ją przetrzymać. Dlaczego? Powód wyjawił po meczu szkoleniowiec Cavs, Tyronn Lue:

Myślał, że prowadzimy jednym punktem, dlatego tak się zachował.

Po tej abstrakcyjnej jak na rangę i poziom spotkania wpadce w grze Cavaliers pojawiła się duża nerwowość, co skrzętnie wykorzystali Warriors, gromiąc rywala w dogrywce 17:7, a w całym meczu wygrywając 124:114.

Prawdziwy emocjonalny rollercoaster przeżywał zaś LeBron James.

Amerykanin fruwał pod koszami i nieustannie żądlił rywali rzutami z półdystansu, co pozwoliło mu dokonać historycznego wyczynu – przekroczył magiczną barierę 50 punktów (51), czego nie udało mu się osiągnąć jeszcze nigdy w meczu fazy play-off.

A przecież to, do cholery, było starcie finałowe. Dla porównania – grający pierwsze skrzypce w drużynie Warriors Stephen Curry i Kevin Durant rzucili, odpowiednio, 29 i 26 punktów, czyli wspólnie tylko o 4 więcej.

Marna to jednak dla Jamesa pociecha, biorąc pod uwagę ostateczny rezultat i cały niesamowity przebieg potyczki, która naprawdę była do wygrania. Nieco większą może być fakt, że był to jego 109 mecz play-offów z liczbą 30 lub więcej punktów na koncie, co pozwoliło mu zrównać się w tej statystyce z Michaelem Jordanem. Po kolejnym starciu 33-latek zostanie już pewnie samodzielnym rekordzistą.

Życie gwieździe Cavaliers uprzykrzali też sędziowie.

Mowa tu chociażby o akcji z końcówki czwartej kwarty, gdy zmieniono pierwotne orzeczenie o odgwizdaniu ofensywnego faulu Kevina Duranta i po analizach zinterpretowano sytuację jako defensywne przewinienie Jamesa, co znacząco wpłynęło na wynik. Mniejsze lub większe kontrowersje pojawiały się jeszcze kilkukrotnie, u sympatyków Cavaliers wywołując zasadne chwilami oburzenie o ułatwianie sprawy gospodarzom.

Wskaźnik punktów zdobytych przez (czołowych pięciu) zawodników obu drużyn dobrze ilustruje odmienną filozofię gry każdego z teamów, ich jakościową dysproporcję na konkretnych pozycjach i stopień uzależnienia Cavs od LeBrona:

Golden State Warriors: Curry 29, Durant 26, Thompson 24, Green D. 13, Livingston 10

Cleveland: James 51, Love 21, Smith 10, Nance 9, Green J. 7, Hill 7

Czy po tak potężnie godzącym w morale Cavaliers spotkaniu, spotkaniu w którym największa gwiazda współczesnej koszykówki dała z siebie wszystko, Golden State Warriors rozszarpią rozbitego rywala w kolejnych meczach? A może pechowa porażka obudzi w zespole Kawalerzystów sportową złość i da poczucie, że aktualnych mistrzów NBA, do których składu być może wróci jeszcze Andre Iguodala, da się skutecznie ukąsić? Przekonamy się już 4 czerwca, w nocy z niedzieli na poniedziałek, o 2:00.

Tekst: Wojciech Michalski

SURPRISE