Dlaczego nie jeżdżę na zorganizowane wakacje all-inclusive (chyba że mi ktoś za nie zapłaci)
Dżakarta, bliżej nieokreślony dworzec autobusowy, 3:30 w nocy. Właśnie wysiadłam z autobusu, który miał mnie zabrać do stolicy Indonezji. Kierowca, na pytanie, czy jesteśmy w Dżakarcie, ochoczo potakuje głową. Ogromny szyld znajdujący się nad autobusem mówi jednak zupełnie co innego. Nie mam czasu zastanowić się nad swoim położeniem, bo właśnie czuję, że ktoś rozpina mi plecak, w którym znajduje się mój cały cenny dobytek – laptop, paszport, gotówka, karty kredytowe, smartfon. Odwracam się gwałtownie i staję oko w oko z grupą kierowców ojeków – indonezyjskich skuterów-taksówek. Trudno ocenić, który z nich próbował dobrać się do mojego plecaka, gdyż wszyscy spoglądają na mnie z tą samą obojętnością. Po nieudanej próbie kradzieży nie mają żadnego problemu z tym, aby zaoferować mi przejazd do mojego miejsca zakwaterowania w centrum Dżakarty – przejazd, na indonezyjskie standardy, niezwykle kosztowny.
To, że jest środek nocy, jest ciemno, jestem sama na pustej stacji autobusowej, a do tego jestem białą dziewczyną obładowaną bagażami, nie ma znaczenia – przystępuję do intensywnych negocjacji.
Wytargowana ostatecznie cena i tak jest opatrzona wysokim „podatkiem od białej skóry”, ale jestem wykończona, więc się poddaję. Wsiadam na skuter – duży bagaż umieszczam między nogami mojego kierowcy – i odjeżdżam w nieznane. To, czy faktycznie jedziemy do mojego hotelu, a nie na jedną z wąskich, ciemnych uliczek Dżakarty, po których strach chodzić w ciągu dnia, sprawdzam na smartfonie. Niech żyje Google Maps! Powoli zaczynam się relaksować, przeczucie mówi mi, że mój kierowca to porządny człowiek i bezpiecznie zawiezie mnie na miejsce – a przeczucie jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. Wciąż trzymam jednak telefon w żelaznym uścisku – i dzięki Bogu, bo właśnie obok nas ze świstem przejechał inny skuter, a jego kierowca próbował wyrwać mi telefon z ręki. Nie udało mu się, więc kolejna próba kradzieży w przeciągu ostatnich 15 minut zakończyła się porażką. Jak na razie Dżakarta nie robi na mnie specjalnego wrażenia.
Czy jednak w którymkolwiek momencie tej niezbyt przyjemnej historii zatęskniłam za zorganizowanymi wyjazdami, bezpiecznymi wakacjami typu all-inclusive, odbywającymi się pod skrzydłami jednego z dużych biur podróży?
Absolutnie nie.
Niezależność ponad wszystko
Należę do tych niepoprawnych szczęściarzy, którzy nie muszą przejmować się limitem dni wolnych w roku ani uzgadniać urlopu z szefem. Wyjeżdżając, konsultuję się jedynie ze Skyscannerem czy inną porównywarką lotów, która pokaże mi najtańsze bilety. Pewnie dlatego tak łatwo jest mi mówić o niezależności. Jednak nawet dziesięciodniowy urlop można zaplanować tak, aby cieszyć się pewną dozą swobody, ograniczoną jedynie datami przylotu i wylotu. W podróżowaniu nie ma nic bardziej ekscytującego niż samodzielne planowanie trasy, wyszukiwanie ciekawych, pięknych miejsc, wybieranie hoteli czy innych miejscówek na zakwaterowanie. Brak szczegółowo rozpisanego planu podróży pozostawia miejsce na coś, czego żadne pieniądze nie są w stanie kupić – pozytywne zaskoczenie.
Jestem w Wietnamie. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że niedługo wygasa mi wiza, ale, jak to mam w zwyczaju, zakup biletu do mojej następnej destynacji – Indonezji – pozostawiam na ostatnią chwilę. W końcu kupuję bilet do Dżakarty, skąd mam w planie powolną, bezstresową podróż naziemnymi środkami transportu w stronę Bali. Zadowolona ze swojego planu przystępuję do wyszukiwania biletów na pociąg. Bez względu na to, jaką datę z miesięcznym wyprzedzeniem wpisuję w internetową wyszukiwarkę, miejsca wyglądają na wyprzedane. Po niezwykle frustrującej próbie rezerwacji postanawiam zgłębić temat – dlaczego nie ma biletów na żaden z kilkunastu pociągów wyjeżdżających ze stolicy Indonezji w stronę Bali? Okazuje się, że to z powodu zakończenia Ramadanu, co wiąże się z jednym z najważniejszych dla muzułmanów świąt, okresem wzmożonych podróży Indonezyjczyków po kraju. Bilety na pociągi i inne publiczne środki transportu trzeba było bookować kilka tygodni wcześniej. To samo tyczy się biletów lotniczych. Te wprawdzie wciąż są dostępne, ale w cenach, których mój skromny podróżniczy budżet nie przewiduje. W akcie desperacji, nie wiedząc dokąd uciec z koszmarnej Dżakarty, kupuję bilet na Lombok. Co, patrząc z perspektywy czasu, było jedną z najlepszych, kompletnie nieplanowanych, decyzji, jakie podjęłam w życiu.
Czy w którymkolwiek momencie lotu na Lombok żałowałam, że nie znajduję się na pokładzie samolotu lecącego na Bali, tak jak to sobie wcześniej zaplanowałam?
Absolutnie nie.
Nie ma to jak zdać się na łaskę przypadku
Nie lubię rezerwować hoteli z wyprzedzeniem. Nie lubię też, kiedy ktoś decyduje za mnie, gdzie będę spać. Lubię za to przybyć na miejsce, spokojnie się rozejrzeć, poczuć atmosferę i klimat okolicy, samodzielnie sprawdzić stan, w jakim znajduje się pokój. Kto wie – może akurat, przez przypadek, znajdę mój własny skrawek raju?
Czasami z ciekawości otwieram ofertę 2-tygodniowej wycieczki po Sri Lance, oferowanej przez polskie biura podróży, żeby zobaczyć, gdzie kwateruje się moich rodaków. Na wyspie mieszkałam przez ponad rok i szybko rozpoznaję, czy miejsce warte jest swojej ceny (zazwyczaj nie jest). Błogosławię zrządzenie losu, dzięki któremu – zamiast w jednym ze sztampowych hoteli przy plaży – wylądowałam w bambusowych szałasach w samym sercu zielonej dżungli.
Właśnie przybyłam do Galle, jednego z większych miast na południowym wybrzeżu Sri Lanki. Nie zarezerwowałam żadnego hotelu, nie mam pojęcia, dokąd jechać dalej. Na wyspie jestem od dwóch dni i wciąż nie za bardzo rozumiem sposób, w jaki wszystko tu funkcjonuje. Wiem jednak jedno – każdy z kierowców tuk-tuka, lankijskiej wersji taksówki, chętnie zabierze mnie do jakiegoś taniego przybytku, w którym dane mi będzie spędzić noc. Przypadkowo wybieram jednego tuk-tuka z rzędu pojazdów stojących przed dworcem. Wyluzowany Lankijczyk ochoczo potakuje głową: tak, tak, znam dobre miejsce. Jedziemy. Wyjeżdżamy z miasta, wjeżdżamy w głąb lądu, zabudowa staje się coraz rzadsza. Nagle zatrzymujemy się przed rozpadającą się drewnianą bramą, za którą w kole stoi kilka bambusowych szałasów. Pomiędzy nimi radośnie biegają dwa młode kucyki. Chyba sobie żartujesz! Okazało się, że nie. Co więcej, okazało się, że właśnie znalazłam swój skrawek raju. W bambusowych szałasach w środku dżungli na Sri Lance spędziłam kilka następnych miesięcy.
Czy w którymkolwiek momencie mojego pobytu w tym magicznym miejscu, śpiąc w otoczeniu odgłosów trawy uginającej się pod ciężarem łap waranów, budząc się do szumu wysokich palm kołyszących się na wietrze i skrzeku małp, żałowałam, że nie jestem w wygodnym pokoju kilku gwiazdkowego hotelu?
Absolutnie nie.
Turyści vs lokalsi z zagranicznym paszportem
Nigdy nie należałam do fanek zorganizowanych wyjazdów. Nie widzę sensu w wycieczce na drugi koniec świata, która odbywa się w zgodzie ze szczegółowo rozpisanym programem z pośpiesznie odhaczanymi punktami, w towarzystwie pięćdziesięciu innych osób z tego samego kraju, mówiących tym samym językiem. Pomiędzy tubylcami a takimi grupami turystów zawsze powstanie mur nie do przeskoczenia – ci pierwsi postrzegać będą tych drugich w kategorii bankomatów wydających zagraniczną walutę, a ci drudzy tych pierwszych z dystansem, rezerwą i niezrozumieniem. Wyjazd w nieznane zawsze wiąże się dla mnie z poznaniem – nie tylko samej siebie, ale zwłaszcza tubylców, ich zwyczajów, codzienności i kuchni. A to najlepiej udaje się w pojedynkę.
Idę niewielką uliczką pomiędzy domami małej rybackiej wioski na zachodniej Jawie. Czuję się tu jak na końcu świata. Jest tak pusto, jakby okolica zmagała się z następstwem apokalipsy. Szukam dla nas domu do wynajęcia na kilka miesięcy. Rozglądam się bezradnie dookoła, bo nie mogę znaleźć nikogo, kto mógłby mi udzielić odpowiedzi na pytanie, czy takowy dom jest faktycznie dostępny. Nagle słyszę za plecami: „Miss, what are you looking for?” (“Czego szukasz?”). Mówię, że domu. Chłopak odpowiada, że jego wujek ma dom. Idziemy go obejrzeć. Wystarczy jedno spojrzenie na dom, żebym wiedziała, że to właśnie tu będziemy w najbliższej przyszłości mieszkać. Właśnie minęły trzy miesiące, odkąd się wprowadziliśmy. Znam swoich sąsiadów, wiem, gdzie kupić butlę z gazem do gotowania, idąc po zakupy do lokalnego „warzywniaka” (salon domu obok) płacę lokalną cenę, czasami w konwersacji z tubylcami udaje mi się nawet wtrącić parę zdań w języku Bahasa. Właśnie przeżyłam swój pierwszy Ramadan w muzułmańskim kraju i doświadczyłam celebracji na jego zakończenie. W dzielnicy mówią na mnie „Polandia” (Polska w języku Bahasa), wiedzą, że surfuję, pracuję na laptopie i dużo gotuję. To, plus nieustanne uśmiechy i machanie na powitanie, wystarczy w Indonezji do nawiązania bliskich sąsiedzkich relacji.
Czy w jakimkolwiek momencie rutynowego życia na końcu świata gdzieś na zachodniej Jawie żałuję, że nie przyjechałam tutaj na pół dnia autobusem pełnym zagranicznych turystów?
Absolutnie nie.
Tekst: Alicja Olko