Drama Gonciarza z dziewczynami to nie żaden dowód na ewolucję publicznej debaty. To kolejna smutna opowieść o toksycznych relacjach i spustoszeniu, jakie mogą robić dragi

Wałkowana od przeszło roku drama na YouTube i social mediach to nie jest żadna opowieść o dojrzewaniu polskiego internetu, jak pisze Fejfer na SW, ani dowód na rzekomą ewolucję publicznej debaty. To smutna opowieść o toksycznych relacjach i patoklimatach, jakich wokół mnóstwo.
.get_the_title().

Dla tych, którzy ominęli półtora roku wrzasków i zajawek z YouTube’a – krótko i bez wchodzenia w szczegóły. Bo to nie jest felieton o tym, kto co komu zrobił, kto na kogo nakrzyczał i w którym momencie padły słynne słowa o „pojemniku na spermę”. Mieliśmy kilka osób – dorosłych ludzi – w bardzo niezdrowych, toksycznych relacjach. W rolach głównych wystąpili Gonciarz, czyli jeden z największych polskich youtuberów, wchodzący w związki z młodszymi dziewczynami – relacje pełne zazdrości, pretensji, niesnasek i psychologicznego bagna i dziewczyny – mniej lub bardziej znane – które w pewnym momencie zdecydowały się te relacje opisać publicznie. Część z tych opowieści brzmiała jak klasyczne historie toksycznych związków, część była przeplatana bardziej hardkorowymi oskarżeniami o manipulację, o wykorzystywanie czy upokarzanie i kryształy. A potem… Gonciarz odpowiedział. Wyciągnął screeny, nagrania, tłumaczenia. Stworzył wieloodcinkową serię pod tytułem „Perseusz”, w której na czynniki pierwsze rozkładał oskarżenia i pokazywał, że spora ich część była zmanipulowana lub wyrwana z kontekstu. Rezultat? Piękny polski bigos. Publiczne pranie brudów. Miliony wyświetleń. Analizy screenów na YouTubie i Twitchu. Podcasty, posty, artykuły. I przede wszystkim – kompletny rozkład sensu dla znudzonych wycieczkami do Żabki po serek i bułki. To nie jest historia z jasnym podziałem na ofiarę i sprawcę. To nie jest narracja, z której możesz wyciągnąć morał jak z bajki Ezopa. To jest klasyczny przykład, jak kilku dorosłych ludzi gotuje się w jednym garnku, przypala i zaczyna wyrzucać ten przypalony gulasz na podłogę – tak, żeby wszyscy mogli się napatrzeć. I – co najważniejsze – to nie jest żadna nowość. Nie jest to coś, czego polski internet nigdy nie widział. To nie jest przykład tego, że „cancel culture zjada własny ogon i to wielka zmiana”. Nie.

To zwykły syf, który zawsze był na obrzeżach internetu – tylko tym razem został wyniesiony na główną stronę YouTube’a

Publika zrobiła to, co publika zawsze robi. Podzieliła się na drużyny. Jedni od początku krzyczeli, że Gonciarz to potwór. Drudzy, że Gonciarz to ofiara. Trzeci mówili, że „wszyscy są siebie warci”. Czwarty zacierali ręce, bo nic tak nie klika jak cudze brudy. Na końcu zostaliśmy z setkami godzin nagrań, screenami rozmów o seksie, żartami o spermie na lotnisku i z ludźmi, którzy po dwóch tygodniach już nawet nie pamiętają, o co tam w sumie chodziło. A sam Gonciarz? Wygląda na to, że sam już nie wie, czy to projekt rozliczeniowy, czy reality show. W serii „Perseusz” raz wyglądał na kogoś, kto chce oczyścić swoje imię i pokazać manipulacje – a raz na gościa, który nie może odpuścić i wchodzi w ten sam mechanizm publicznego prania brudów, który wcześniej go zniszczył. Ale jedno trzeba mu przyznać. Wyświetlenia wróciły, bo seria Perseusz klikała się super, jak dawno nic na jego kanale.

Do sprawy odniósł się nawet naczelny lewak drugiej fali polskiego internetu Kamil Fejefer, który na łamach Spider’s Web zaczął się w tym syfie doszukiwać, jak to ma w zwyczaju, jakiejś lekcji, nauki dla nas wszystkich.

Pisze tam, że ta cała drama to dowód na zmierzch 'kultury unieważnienia”, że „sprawa zamyka pewien rozdział w polskich mediach”, bo już nie będzie powrotu do dogmatu „wierzymy ofiarom”. Że to dowód na patologię tego mechanizmu – na jego autodestrukcję. Brzmi ładnie. Ale to nadinterpretacja. Po pierwsze – nie ma żadnego dowodu, że cokolwiek się zmieniło. Naprawdę. Internet nie jest wcale ostrożniejszy. Portale nie zaczęły nagle weryfikować wszystkiego dwa razy, bo boją się, że kogoś skrzywdzą. Ba – same media, które rozdmuchały aferę, nie zrobiły porządnego rachunku sumienia. Kilka przeprosin na krzyż nie zmienia systemu. Jeśli jutro pojawi się kolejny call-out – i będzie dostatecznie emocjonalny – znów ruszy kaskada informacyjna. Znów będą kliki, znów będą tytuły, znów będzie socialmediowy sąd ludowy. Po drugie – ta drama nie była niczym nowym. Nie odkryła żadnego nieznanego wcześniej mechanizmu cancel culture. Nie nauczyła nas niczego, czego nie wiedzieliśmy. „Wierzymy ofiarom” zawsze miało problem z weryfikacją. Zawsze prowadziło do nadużyć w niektórych przypadkach. Gonciarz nie jest pierwszym przykładem na to, że socialmediowy trybunał potrafi kogoś skrzywdzić. On jest po prostu bardziej znany. Jego case nie jest przełomowy – tylko bardziej widoczny, bo jego nazwisko wypychało tę historię na stronę główną YouTube’a. Przepraszam, ale to nie jest wielka ewolucja. To nie jest moment, w którym wszyscy powiedzieli: „Aha! Od teraz będziemy ostrożniejsi”.

To tylko przeniesienie typowej net-dramy z piwnic Discorda na salony YouTube’a.

Po trzecie – to nie była opowieść o cancel culture. To była opowieść o ludziach, którzy od lat gotowali się we własnym toksycznym sosie. O ludziach, których emocje zostały skrzywdzone i którzy nie umieli później tego załatwić między sobą zagłuszani szumem social mediów. Było paskudne, bo pokazywało coś, co każdy dorosły rozumie: że związki potrafią być niezdrowe, pełne emocjonalnych szantaży, niedojrzałości i wzajemnych oskarżeń. Że są ludzie, którzy wchodzą w takie związki z uporem maniaka. Że to nie jest prosta historia kata i ofiary. Ale czy to nowość? Nie. Po czwarte – nie wierzmy w opowieść o „korekcie” #metoo. Fejfer sugeruje, że ta drama pokazała ograniczenia dogmatu „wierzymy ofiarom” i że dzięki temu polski internet już nie wróci do bezwarunkowego przyznawania racji każdej osobie, która się zgłosi z historią przemocy. Prawda jest taka, że #metoo i „wierzymy ofiarom” nadal będą działać tak samo, bo to nie jest mechanizm racjonalny. To jest mechanizm oparty na emocjach. I na słusznych intencjach – bo przecież większość historii przemocy jest prawdziwa.Ta drama nie zakończyła niczego. Nie przyniosła żadnej korekty. Ona po prostu pokazała, jak brudny potrafi być proces przerabiania prywatnych toksycznych relacji na publiczny content.

To nie jest „koniec cancel culture”. To nie jest moment, w którym polski internet się czegoś nauczył. Jedyny wniosek, jaki z tego płynie jest taki, żeby staranniej dobierać sobie znajomych i przyjaciół i nie pozwolić, żeby dragi za mocno weszły ci do głowy.

Gonciarz potrafił pięknie opowiadać o poszukiwaniu zrównoważenia w życiu, o microdosingu i o tym, jak psychodeliki mogą pomagać w autorefleksji, ale kiedy przychodziło co do czego – nie był w stanie tego kontrolować i tracił nad tym panowanie. Zamiast narzędzia rozwoju, dostawał destrukcyjną ucieczkę, która coraz mocniej rozwalała mu życie prywatne. I to widać gołym okiem w całej tej dramie, nawet jeśli o tym mówi się ciszej, bo nie ma w tym efektownych screenów i krzyków. Nie sposób też uciec od wątku hipokryzji. Gonciarz przez lata bardzo sprawnie budował wizerunek internetowego kołcza od zdrowia psychicznego i świadomego życia. Opowiadał ludziom, jak się rozwijać, jak radzić sobie z traumami, jak pielęgnować równowagę i autoterapię. A teraz, widać wyraźnie, że on sam tej równowagi nie miał. Że był chyba ostatnią osobą, która powinna moralizować i tłumaczyć innym, jak mają żyć.

To, co ludzi tak mocno rozczarowało – oprócz samej dramy – to obalenie mitu Gonciarza jako mądrego, zrównoważonego chłopaka z internetu.

A dodatkowo, patrząc na ostatni odcinek serii „Perseusz”, trudno nie zauważyć, że on po półtora roku nadal tego tematu nie potrafi zamknąć. Że zamiast oczyścić atmosferę, odgrzewa ją w nieskończoność, dokłada kolejne szczegóły, pielęgnuje swoją krzywdę i poczucie, że musi to wciąż tłumaczyć światu. I robi to nie bezinteresownie – bo nie da się ukryć, że ta seria przyniosła mu wyświetlenia i uwagę. Można więc podejrzewać, że to nie tylko terapia czy rozliczenie, ale pomysł na content. Miejmy nadzieję, że tylko chwilowy – bo jeśli Gonciarz uzna, że takie wyciąganie brudów i granie rolą ofiary mu się opłaca, to znając go umiejętnie odnajdzie się w tej roli. Tu nie ma żadnej wielkiej lekcji o społeczeństwie ani rewolucji w podejściu do cancel culture. Jest za to jedna bardzo stara i bardzo ludzka prawda – patrz, z kim się zadajesz, uważaj, w jakie relacje wchodzisz i pamiętaj, że narkotyki nie są dla każdego.

SPOŁECZEŃSTWO