5 najlepszych ról w karierze Daniela Day-Lewisa

Z okazji polskiej premiery „Nici widmo”, filmu, którym Daniel Day-Lewis żegna się z publicznością, wspominamy dorobek jednego z najlepszych aktorów naszych czasów.
.get_the_title().

Mająca wczoraj premierę w polskich kinach „Nić widmo” to, wedle zapowiedzi, definitywny rozbrat z występami na dużym ekranie jednego z najwybitniejszych współczesnych aktorów (a kto wie, czy nie najwybitniejszego), czyli Daniela Day-Lewisa. Aktora niezwykłego, gdyż w trakcie trwającej od 1982 roku kariery, po epizodzie w „Gandhim” pełnoprawnie zapoczątkowanej rolą Johna Fryera w „Buncie na Bounty” u boku m.in. Anthony’ego Hopkinsa, praktycznie nie przydarzały mu się w zawodzie słabsze momenty i zniżki formy.

W efekcie, nawet nieco mniej udane pod względem scenariusza czy realizacji filmy, w których występował, dzięki niebywałej charyzmie, talentowi i skrupulatnym przygotowaniom udawało mu się czynić godnymi uwagi. Wybór 5 najlepszych ról okazał się więc piekielnie trudnym zadaniem i naznaczony jest z pewnością silną subiektywną skazą. Na wyróżnienie w aktorskim The Best Of Lewisa zasługują przecież równie dobrze takie z wykreowanych przez niego postaci jak choćby Johnny w „Mojej pięknej pralni”, Tomas w „Nieznośnej lekkości bytu” czy Sokole Oko w „Ostatnim Mohikaninie”. A przecież są jeszcze między innymi przejmujące „W imię ojca” (Gerry Conlon) czy „Bokser” (Danny Flynn) Jima Sheridana. No cóż, jeśli wyliczone właśnie tytuły potraktować jako odrzuty, trudno chyba o lepszą recenzję kinowego dorobku Anglika.

Skoro jednak selekcja ma być bezlitosna, do dzieła, oto nasza piątka.

1. „Aż poleje się krew”, 2007 – reż. Paul Thomas Anderson, rola: Daniel Plainview

Jeden z najlepszych filmów XXI wieku. Nie mogło jednak być inaczej, skoro na swoje wyżyny, oprócz Lewisa, wspiął się tu tak zdolny reżyser, jak obdarzony niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią Paul Thomas Anderson, mający już wówczas w CV m.in. „Magnolię” czy „Boogie Nights”.

Szczytowa w karierach obu panów eksplozja ich talentu – analogiczna do podniebnych wybuchów bezcennej dla głównego bohatera ropy, jak w tej fantastycznej scenie – złożyła się na duszną, gęstą, brudną opowieść o szarganym wewnętrznymi demonami potentacie naftowym, Danielu Plainview.

Nagrodzony za tę rolę Oscarem Day-Lewis konsekwentnie buduje tu skomplikowaną wewnętrznie postać mizantropa, rozdartego między żądzą zysku, trudną miłością do będącego ofiarą jego fanatyzmu syna czy potrzebą dowartościowywania się kosztem innych i udowadniania im swojej przewagi. A i to bardzo szkicowy zarys wielopłaszczyznowych rozterek zagubionego nafciarza. Warto zwrócić też uwagę na kapitalne zdjęcia Roberta Elswita i muzykę Jonny’ego Greenwooda, która – jakby jeszcze było nam mało – dodaje produkcji ciężaru gatunkowego. W efekcie po seansie trudno się otrząsnąć, zwłaszcza że zakończenie wgniata w fotel.

2. „Nić widmo”, 2017 – reż. Paul Thomas Anderson, rola: Reynolds Woodcock

Jeśli tak ma wyglądać pożegnanie, jest ono godne w każdym calu. 6 nominacji do Oscara, w tym za główną rolę męską, stanowi werdykt jak najbardziej zasłużony i szczerze życzymy zwycięstwa. „Nić widmo” to kino bardzo wysublimowane, dojrzałe, wyzbyte pośpiechu (ryzyko fali niskich ocen od osób oczekujących „akcji i rozrywki”), skupione przede wszystkim na psychologicznej rozgrywce między zobojętniałym na relacje międzyludzkie krawcem-pracoholikiem Reynoldsem Woodcockiem i kobietą, której dziwnym trafem udało wedrzeć się do jego zamkniętego na kontakty towarzyskie życia. Szczególnie smakowite są tu scenki „z kuluarów”, w których Day-Lewis ilustruje różne natręctwa, przyzwyczajenia i nawyki Woodcocka (nazwisko będące oczywiście celowym żartem), pokazując jakimi nieznośnymi w przestrzeni prywatnej oryginałami są często ludzie publicznie wielbieni.

Poza znakomitym aktorstwem w filmie zachwyca też scenografia i kostiumy – dla wszystkich fanów mody, a uśmiechną się szczególnie sympatycy Cristobala Balenciagi, to pozycja absolutnie obowiązkowa.

Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że duet Anderson i Day-Lewis to jakościowo współczesny odpowiednik kultowych ekranowych współprac w duchu tych Federico Felliniego z Marcello Mastroiannim.

3. „Christy Brown, „Moja lewa stopa”, 1989 – reż. Jim Sheridan, rola: Christy Brown

Wcielenie się w rolę Christy’ego Browna – malarza i pisarza dotkniętego paraliżem, który zasłynął między innymi tym, że obrazy tworzył tytułową stopą, przyniosło Day-Lewisowi splendor i worek nagród z Oscarem na czele. A przecież, doceniając jego długowieczność, której nie powstydziłby się Noriaki Kasai, było to niemal 30 lat temu. Wielu wybitnych aktorów mierzyło się w karierze z odgrywaniem postaci, które musiały zmagać się z fizyczną lub intelektualną niepełnosprawnością, ale przyglądając się tej interpretacji – wzruszającej i przesiąkniętej wiarygodnością, gdzie przeciwstawne bieguny smutku i wynikającej z pasji witalności nieustannie się przenikają – aż chce się zaklaskać. Ważny i przejmujący film.

4. „Lincoln”, 2012 – reż. Steven Spielberg, rola: Abraham Lincoln

Teatr jednego aktora. To pompujące amerykańskie ego historyczne widowisko w reżyserii Stevena Spielberga miało oczywiście swoje wady, ale dzięki Lewisowi, jego mimice, gestom, przemowom, monologom, gwałtownym zmianom stanów emocjonalnych i ogromnej charyzmie chciało się pójść za nim w ciemno dokładnie tak, jak niegdyś społeczeństwu za odgrywanym przez niego bohaterem.

5. „Gangi Nowego Jorku”, 2002 – reż. Martin Scorsese, rola: Bill Cutting

Zabłyśnięcie w produkcjach, w których mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym, to już naprawdę wyższa szkoła jazdy. Tymczasem Day-Lewis w „Gangach Nowego Jorku” skradł show jakby od niechcenia.

Jego barwna postać przeraża, fascynuje, intryguje i przyciąga, prezentując się na tle reszty bohaterów – a mamy tu między innymi Leonardo DiCaprio – niczym Nucky Thompson w chwilach chwały swojego (zakazanego) imperium.

Pojawia się tu też oczywiście nieco przerysowań i czarnego humoru, a fajnie przecież zobaczyć wcielającego się zazwyczaj w śmiertelnie poważne role Lewisa (choć i ta komediowa nie jest) z nieco swobodniejszej perspektywy. I właśnie a propos łagodniejszej strony aktora, w ramach ocieplania wizerunku, na sam koniec słów kilka od Paula Thomasa Andersona:

Tekst: Wojciech Michalski

TU I TERAZ