Iran odpuści, bo tylko tak reżim ajatollachów utrzyma się jeszcze u władzy

W polityce międzynarodowej rzadko kiedy zachodzą momenty, które mają moc przesunięcia całych tektonicznych płyt geostrategii. Ostatnie uderzenia Izraela i Stanów Zjednoczonych na irańskie instalacje nuklearne — precyzyjne, celowe, symboliczne i destrukcyjne zarazem — nie są tylko epizodem w długiej historii napięć. One wyznaczają nowy moment prawdy: dla Iranu, dla jego reżimu, dla całego regionu. I o ile irańska propaganda może jeszcze przez chwilę unosić się na oparach heroicznego oporu, to rzeczywistość staje się brutalnie klarowna. Islamska Republika stanęła pod ścianą. I to nie tylko militarnie. Geopolitycznie, gospodarczo i społecznie — Iran nie ma już przestrzeni na eskalację. A zatem: wycofanie się, układ, pozorne ustępstwo — deeskalacja — staje się nie strategią słabości, lecz koniecznością przetrwania.
Reżimowi w Teheranie kończy się margines: dlaczego Iran wybierze deeskalację
Według doniesień z ostatnich tygodni, uderzenia izraelskie — z udziałem lub przy wsparciu USA — objęły wybrane elementy infrastruktury nuklearnej: laboratoria wzbogacania uranu, urządzenia kalibracyjne, a także zakłady zlokalizowane głęboko pod ziemią w Fordo i Natanz. Co istotne, ataki te nie były wymierzone w ludność cywilną ani nie doprowadziły do wielkoskalowych strat – były przemyślane i ograniczone. To był czytelny komunikat: „Znamy wasze możliwości. Wiemy, co budujecie. I potrafimy to zniszczyć bez rozpętania wojny”. Taka strategia chirurgicznej destrukcji to nowa forma odstraszania. W połączeniu z cyberatakami, sabotażem i operacjami wywiadowczymi — tworzy obraz permanentnego zagrożenia dla reżimu ajatollahów.
Iran nie może odpowiedzieć symetrycznie.
Irańska obrona przeciwlotnicza została zniszczona, dlatego samoloty izraelskie latają na Iranem bez ryzyka i mogą bombardować, co im się żywnie podoba. Dlatego odpowiedź Iranu była typowa: groźby, ostrzeżenia, próby demonstracji siły w Zatoce Perskiej. Każda próba odwetu, która przekraczałaby gesty symboliczne, mogłaby doprowadzić do reakcji ze strony USA lub Izraela — tym razem pełnoskalowej. Teheran dobrze o tym wie. Dlatego powraca wciąż ta sama karta — groźba zablokowania Cieśniny Ormuz, przez którą przepływa 20% światowego eksportu ropy naftowej. Iran od dekad używa tego szantażu jako narzędzia nacisku, strasząc świat możliwością „zduszenia” rynku ropy. Problem w tym, że dziś ten blef już nie działa — a jego użycie mogłoby przynieść Teheranowi zgubę.
Cieśnina Ormuz to mitologiczna broń, która już nie działa.
Blokada Ormuzu, nawet częściowa, mogłaby spowodować gwałtowny wzrost cen ropy i zawirowania na globalnych rynkach energii. Ale Iran nie może sobie na to pozwolić — nie teraz i nie w obecnym układzie sojuszy. Dlaczego? Po pierwsze, Chiny stały się głównym odbiorcą irańskiej ropy. Z powodu zachodnich sankcji Teheran nie sprzedaje surowca na otwartym rynku, lecz głównie przez pośredników — właśnie do Chin, czasem do Indii. Gdyby Iran zablokował cieśninę, uderzyłby w interesy swojego najważniejszego partnera handlowego, który utrzymuje jeszcze jakąkolwiek płynność finansową reżimu. Po drugie, Chiny potrzebują stabilności. Ich gospodarka, już narażona na skutki wojny handlowej z USA, napięcia z Tajwanem, niestabilność surowcową i powolne odbicie po pandemii, nie może sobie pozwolić na wojnę energetyczną w Zatoce Perskiej. Gdyby Iran zaryzykował taką eskalację,
Pekin mógłby wycofać się z dotychczasowego wsparcia — zarówno politycznego, jak i gospodarczego. Dla Teheranu byłby to cios egzystencjalny.
Po trzecie, rynek ropy stał się bardziej elastyczny. Od czasu rewolucji łupkowej w USA i rozbudowy globalnej infrastruktury LNG, świat nie jest już tak podatny na szantaż związany z Ormuzem. Paradoksalnie wzrost cen ropy mógłby nawet wesprzeć amerykański rynek łupkowy ze względu na wyższy koszt krańcowy wydobyci w okolicach 60 dolarów za baryłkę. Tymczasowy kryzys? Tak. Katastrofa? Nie. Iran wie, że jego straszak nie ma już tej siły rażenia co kiedyś. Iran musi deeskalować — bo nie może wygrać W tym kontekście deeskalacja staje się nie wyborem, lecz przymusem. Iran nie może pozwolić sobie na otwarty konflikt — nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że nie ma jak. Przestrzeń manewru została zredukowana do minimum. Co się zatem stanie? Zamiast wojny — będą pozory pokoju. Zamiast ofensywy — ciche gesty wycofania. Iran ograniczy wsparcie dla Houthich, być może „zamrozi” wzbogacanie uranu powyżej 60%, a w kanałach dyplomatycznych w Maskacie czy Doha pojawią się sugestie powrotu do rozmów. Reżim zagra kartą „pokojowego pragnienia stabilizacji” — ale będzie to strategia kamuflażu, a nie pokojowej przemiany.
Iran zawsze grał tylko o jedno: przetrwanie systemu władzy.
Nie rewolucję, nie islam, nie emancypację regionu. Chodzi o to, by przetrwał reżim ajatollahów, z jego Strażnikami Rewolucji, elitami i represyjną strukturą. I dziś to przetrwanie jest zagrożone bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie mogą liczyć na Rosję, która jest osłabiona. Nie mogą liczyć na Chiny, które będą ich wspierać tylko do granicy ryzyka własnego interesu. Nie mogą liczyć na naród, który buntuje się, umiera na ulicach i domaga się zmian. W tej sytuacji wojna byłaby końcem.