Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

MINI Power Day, czyli jak podbiliśmy Silesia Ring

W tym roku mija 60 lat od premiery pierwszego Mini. Marka postanowiła uczcić ten fakt, wypuszczając na rynek najmocniejsze modele w historii. 306-konne MINI Clubman i Countryman w wersjach John Cooper Works testowaliśmy na torze Silesia Ring w Kamieniu Śląskim.
.get_the_title().

Są lata 50. XX wieku. Świat przeżywa powojenny baby boom, a wraz z nim ludzie zaczynają odczuwać większą potrzebę mobilności. Na popularności zyskują tanie i oszczędne samochody, których zadaniem jest zmotoryzować nowe pokolenia. W 1955 roku z taśmy montażowej zjeżdża milionowy VW Garbus. Niedługo potem zaczyna się produkcja uroczego Fiata 500, a także małolitrażowych mikrosamochodów bazujących na rozwiązaniach znanych z motocykli, takich jak BMW Isetta, Zündapp Janus, Vespa 400 czy PRL-owski Mikrus. W Wielkiej Brytanii również chcą mieć mały samochód dla ludu, więc do deski kreślarskiej siada Alec Issigonis i w 1959 roku prezentuje światu Austina Mini. Wtedy jeszcze nikt nie miał prawa sądzić, że jego dziecko stanie się legendą brytyjskiej motoryzacji.

Dla porządku – MINI wielkimi literami piszemy od 2001 roku, czyli od momentu przejęcia marki przez BMW.

Zanim jednak opiszę wrażenia z jazdy, muszę zrobić jeszcze jedną historyczną wrzutkę, bo pewnie wielu z was zastanawia się, jak do licha ten mały, pudełkowy samochodzik został uosobieniem gokartowej frajdy z jazdy i skąd w ogóle John Cooper Works? Odpowiedź jest banalnie prosta, ale też jak z dobrego filmu. Wyobraźcie sobie sytuację, w której wspomniany Alec Issigonis pokazuje swojemu przyjacielowi, Johnowi Cooperowi – konstruktorowi samochodów Formuły 1, projekt małego Austina dla ludu. Cooper patrzy na niego i drapiąc się po brodzie mówi: „stary, to jest dobre, nawet bardzo dobre… Ale ja dałbym dwa razy więcej mocy, zamontował sportowe zawieszenie, wyczynowe hamulce i wystawił go w Rajdzie Monte Carlo”. Chory człowiek! Uparł się, a Mini Cooper S wygrał Rajd Monte Carlo trzykrotnie (1964, 1965, 1967).

Wracamy do Kamienia Śląskiego. Do toru dojeżdża się przez malowniczą i spokojną wieś. Prawdę mówiąc, nie wiem jak wyglądają inne wsie w opolskim, ale ta konkretna wygląda, jakby mieszkańcy specjalnie odmalowali domy i przystrzygli trawniki, żeby witać kawalkady samochodów takie jak nasza. Przeciskając się żwawo przez wąskie uliczki prowadzące do toru, mogliśmy doświadczyć, jak sprawnie nasze MINI radzi sobie w takich warunkach. Czując podświadomie to, co miało wydarzyć się za kilkadziesiąt minut, ciągłe przewracanie samochodu z lewej na prawą można było potraktować jak rozgrzewkę dla łokci i nadgarstków.

Dojeżdżamy na miejsce. Nikt nie ma wątpliwości, czyim królestwem jest dzisiaj Silesia Ring. Stewardzi kierują nas na parking, na którym ustawione jest kilkanaście innych MINI, nad którymi pohukują proporce z logo marki. Jesteśmy bardzo punktualni, więc szybka rejestracja i biegniemy na briefing. Po wejściu do głównego budynku toru zobaczyłem, że ściana po drugiej stronie to tak naprawdę wielkie drzwi garażowe otwarte na pit-lane. Poczułem się wtedy chyba tak samo, jak za dzieciaka, kiedy pierwszy raz poszedłem do aquaparku. Pamiętacie to uczucie? Wybiegasz z przebieralni i nie wiesz, na co patrzeć! Którą zjeżdżalnię wybrać?! Gdzie jest najwyższa trampolina?! A może najpierw do rwącego potoku?! Trudno o inną reakcję, gdy stoisz na równym jak stół bilardowy asfalcie, a wzdłuż pit-lane stoi kilkanaście maszyn gotowych na kilkugodzinne upalanie.

Najpierw jednak spotykamy się z trójką instruktorów – Andrzejem, Jagną i Maćkiem. Ten pierwszy, w czerwonej czapce, wygląda jak Kimi Raikkonen, ale – w przeciwieństwie do fińskiego mistrza – coś mówi, więc może to po prostu jego polski kuzyn. Poznajemy plan dnia, zasady bezpieczeństwa, potem krótka informacja, gdzie jest kawa i gdzie WC. Tyle na torze wystarczy. Dzielimy się na 3 grupy. Ja trafiam do… a jakże, do Kimiego.

Pierwsza próba jest wręcz idealna, bo wsiadamy do „słabszych” Cooperów JCW, w wersji Hatch. Pod maską 231 KM wykrzesanych z 2-litrowego silnika i przenoszonych wyłącznie na przednią oś, za pośrednictwem automatycznej skrzyni biegów. Włączamy tryb SPORT i na tor. Nasze pierwsze zadanie to jazda na czas między pachołkami. Najpierw slalom, potem kilka bramek, ciasny nawrót i powrót przez bramki do strefy zatrzymania. Każdy potrącony pachołek to 5 sekund kary, dlatego nie ma miejsca na najmniejszy błąd. Dzięki tak skonstruowanej trasie, pokonywanej przy teoretycznie niewysokich prędkościach, mogliśmy doskonale wyczuć balans samochodu, charakterystykę układu kierowniczego i hamulce. Jak się domyślacie, MINI w tych warunkach radzi sobie jak ryba w wodzie. To po prostu konkurencja stworzona dla tego samochodu.

Kimi stwierdził, że sama jazda to za mało, dlatego ruszaliśmy jak w klasycznym LeMans.

Start polegał na dobiegnięciu do samochodu, zajęciu pozycji za kierownicą, uruchomieniu silnika i dopiero wtedy GAZ! GAZ! GAZ! Możecie się śmiać, ale to prawdziwa próba nerwów, kiedy w pośpiechu musisz wsiąść do samochodu, zapiąć pas i dokonać procedury startowej, która przypomina odpalanie myśliwca z drugiej wojny światowej. Przycisk „start”, włączenie trybu „sport” (samochód zawsze włącza się w trybie MID), później wbicie biegu i dopiero można myśleć o jeździe. Bardziej ogarnięci wbijali pierwszy bieg za pomocą łopatki przy kierownicy, inni poprzez szarpanie za drążek. Po kilku przejazdach każdy był już dostatecznie rozgrzany i gotowy do kolejnych wyzwań.

Następna próba była tyleż ciekawa, co zaskakująca i tak bardzo MINI, jak tylko można to sobie wyobrazić. Przy torze odtworzono parking pod Tesco, a zadanie polegało na jak najszybszym przejeździe przez alejki ustawione z pachołków, a później powrocie tą samą trasą na wstecznym biegu. MINI znów spisało się w tej próbie świetnie, czego nie można powiedzieć o mnie. Szczerze mówiąc, jestem jednym z tych kierowców, których mechanicy wpychają tyłem do boxu – nie oznacza to, że nie umiem skręcać, ale przecież wyścigów nie jeździ się na wstecznym.

Ku mojemu zadowoleniu, kolejna próba była znów „do przodu”.

Tym razem żartów nie było, bo przesiedliśmy się do maszyn, dla których przyjechaliśmy na tor. MINI Clubman John Cooper Works to najmocniejszy model w historii marki i coś zupełnie innego niż testowane wcześniej Cooper S-y. Zacznijmy od tego, że jest to samochód jedyny w swoim rodzaju, bo 6 drzwiowy. Tak, tak – dostęp do tylnego kufra w Clubmanie odbywa się poprzez dwuskrzydłowe drzwi z klamkami przypominającymi uchwyty lodówek z lat 50. poprzedniego stulecia. Nie chcę jednak skupiać się na funkcjonalnościach samochodu, bo jaki jest Clubman, każdy widzi.

Najważniejsze było to, czego oczy nie widziały, a czuł tyłek, czyli 306 KM i 450 Nm momentu obrotowego.

W połączeniu z napędem na 4 koła i automatyczną, 8-stopniową skrzynią biegów, Clubman katapultuje się do setki w 4,9 sekundy. I to naprawdę czuć. Zejście poniżej 5 sekund w sprincie do setki w samochodzie, którego przeznaczeniem nie jest jazda torowa, to naprawdę świetny wynik. Choć jestem pewien, że większość właścicieli Clubmanów JCW nigdy nie wyprowadzi swoich samochodów na tor, to mogę zapewnić, że ci, którzy się na to zdecydują, nie będą zawiedzeni.

Wszystko dlatego, że samochód wyposażony jest w blokadę mechanizmu różnicowego przednich kół, a do tego większe hamulce o zwiększonej skuteczności. To wszystko sprawia, że nawet po kilkudziesięciu minutach ekstremalnej jazdy Clubman nie traci przyczepności, hamulce nie robią się miękkie, a samochód nadal chce współpracować z kierowcą. Abyście lepiej mogli uzmysłowić sobie, jakim obciążeniom poddawaliśmy Clubmany, wystarczy wspomnieć, że na końcu najdłuższej prostej Silesia Ring osiągaliśmy prędkość ponad 180 km/h i hamowaliśmy praktycznie do 20-30, żeby wykonać ciasny nawrót o 180 stopni. Nigdy nie zdarzyło się, abym podczas dohamowania choć na sekundę zwątpił w skuteczność układu hamulcowego. Na koniec każdej sesji obowiązkowo przejeżdżaliśmy tzw. okrążenie chłodzące, a po zjechaniu do pit-lane maszyny były dokładnie sprawdzane pod kątem ewentualnych uszkodzeń. Tych według mojej najlepszej wiedzy nie odnotowano w żadnym egzemplarzu.

To jednak nie koniec emocji, bo po Clubmanach przesiedliśmy się do Countrymanów JCW.

MINI Countryman to zdecydowanie inna para kaloszy. Zresztą sama nazwa wskazuje, że można się ubrudzić. Wyjechaliśmy więc poza teren toru i bez zbędnych ceregieli wbiliśmy się na nieutwardzone drogi. Może nie był to hardcore’owy off-road, natomiast wierzcie mi, że w większości przypadków, po zobaczeniu takiej drogi w zwykłym samochodzie, zrezygnowalibyście z dalszej podróży.

Wznoszące się kłęby kurzu skutecznie ograniczały nam widoczność, przez co nie było widać wystających kamieni i większych dziur. Oczywiście nawet w trudniejszych warunkach nikt nie śmiał zdjąć nogi z gazu. Instruktor nadawał tempo, a ponieważ pół godziny wcześniej zasuwaliśmy za nim na torze po 180 km/h, to teraz też wolno nie było. I dobrze, bo dzięki temu mogliśmy poczuć jak działa napęd ALL4, a także jak świetnie radzi sobie adaptacyjne zawieszenie zamontowane w naszych Countrymanach. Jasne, to nie jest ten sam MINI, którym Jakub Przygoński zdobywał 4 miejsce w tegorocznym rajdzie Dakar, ale z całą pewnością można uznać, że leśne dukty nie są Countrymanowi straszne. Czasem bywało twardo, ale nawet po wjechaniu na większy głaz nie miałem wrażenia, że uszkodziłem koło lub jakiś element zawieszenia. Jest naprawdę dobrze.

Countryman nie tylko w countryside. W końcu to John Cooper Works.

Po wybojach przyszedł czas na próbę asfaltową. Ta jednak odbywała się na publicznych drogach, więc każdy musiał trzymać nerwy na wodzy. Pod maską Countrymana JCW drzemie ta sama jednostka napędowa co w Clubmanie, więc mocy nie brakuje. Kusi żeby narobić hałasu.

„Wieśniak” osiąga pierwszą setkę w 5,1 s. Jest wolniejszy od Clubmana zaledwie o 0,2 s, a więc to nadal bardzo szybki wóz. Wiadomo już, dlaczego „na dziurach” musiało być trochę sztywniej. Samochód bez wątpienia ma w sobie gokartowy gen MINI, co mogłem poczuć, poruszając się po wąskich i krętych drogach Kamienia Śląskiego. Układ kierowniczy jest bardzo responsywny i świetnie przekazuje informacje o tym, co dzieje się z kołami, nawet jeśli asfalt jest nierówny i brudny. Hamulce? Nie mam pytań. Pomimo wyżej zawieszonego środka ciężkości, nie ma też mowy o jakimś gibaniu się na boki w szybkich łukach. Countryman przyspiesza i prowadzi się jak rasowy hot-hatch, a przecież z założenia jest samochodem bardziej rodzinnym i funkcjonalnym. If you are Daddy Racer – go for it!

Kiedy zauważyliśmy, że ludzie zaczynają wychodzić przed bramy, trzymając widły i siekiery w rękach, stwierdziliśmy, że najwyższa pora, aby wracać na tor.

Wysiadając z Countrymana pomyślałem jedno: misja wykonana. Strat własnych brak, sprzęt zwrócony do magazynu w stanie nienaruszonym (choć brudny). Medalu oczywiście nie oczekiwałem, ale nie musiałem, bo największą nagrodą była możliwość uczestniczenia w tym wyjątkowym wydarzeniu. MINI darzę szczególnym sentymentem, ponieważ Cooper S (jeszcze w wersji R53) był moim pierwszym, wymarzonym samochodem. I przyznam się bez wstydu, że choć myślałem, że wiem doskonale, o co w tych zabawkach chodzi, to jednak dopiero na Silesia Ring przekonałem się, jak olbrzymi progres osiągnęła marka od czasu, kiedy przejęło ją BMW.

Bez względu na to, czy mówimy o wersji Hatch, Clubmanie czy Countrymanie, to zapewniam was, że są to dojrzałe samochody. Wersje John Cooper Works to przekroczenie magicznej granicy 300 KM i potwierdzenie, że MINI nie wycofuje się z wyścigu zbrojeń. Dość powiedzieć, że podobną moc znajdziemy np. w Mercedesie AMG A35…

There’s a new kid in town. Brace yourself!

Tekst: Adrian Cymer
Zdjęcia: BMW/Damian Kramski

MOTO