Prośbą, groźbą, delikatnie czy 'z kopa’. Jak mówić o zmianach klimatu, żeby to miało sens?
Prośbą czy groźbą?
Lecisz samolotem z grupą ludzi. Pilot umiera, maszyna zaczyna sygnalizować, że nie jest dobrze. Na pokładzie: ktoś się modli, ktoś nie wierzy, że pilot umarł, kolejni negują, że dzieje się coś złego, inni uważają, że przecież są wolni, więc nie muszą stosować się do instrukcji załogi. Bez wątpienia ktoś będzie płakał, ktoś zacznie się awanturować, ktoś spróbuje aktywizować resztę, ktoś wygłosi pseudointelektualny wykład, bo oglądał na YouTubie filmik o katastrofach w przestworzach.
Zrobi się chaos. Samolot runie, pasażerowie podzielą się, zadziałają grupowo lub wyłoni się z nich lider, który nimi pokieruje i zminimalizuje efekt i tak fatalnej sytuacji. W skali oczywiście większej – ludzkość osiągnęła niedawno 8 miliardów na populacyjnym liczniku – w tym miejscu mniej więcej jesteśmy. Mniej więcej, bo jest gorzej.
Głównie dlatego, że w chaosie spadającego samolotu sabotuje nas kapitalizm, konsumpcjonizm, wciąż żywa obietnica sukcesu i lepszego życia, dezinformacja, najbogatsi, którzy nie planują modyfikować swojego stylu życia, grupa, która chce się jeszcze trochę nachapać i podtrzymać status quo, więc głośno krzyczy, że żadnego kryzysu klimatycznego nie ma, a także… nasze własne mózgi.
Biologia zaplanowała nas sprytnie, ale nie przewidziała, że będziemy aż tak nienażarci, że mając dużo, będziemy chcieli więcej, że tak mocno wyłamiemy się z idealnego schematu i zaczniemy konstruować świat po swojemu. Konstruować niestety na oślep.
Nie czujemy, że TO dzieje się TU i TERAZ. Nasz czujnik szybkiej decyzji jest uśpiony.
A plan był dobry. Jest zagrożenie, więc reagujemy. Uciekamy lub walczymy. Tak, mówiąc najprościej, działa stres. Dlatego raczej naprawiamy tragedie, do których już doszło, niż je przewidujemy. Dlatego łatwiej nam załamać ręce nad rozlanym mlekiem, niż zapobiec rozlaniu. I dlatego raporty klimatyczne nas ruszają, ale nadal mają w sobie tak dużą dawkę potencjalności, że dla świętego spokoju klikniemy 'udostępnij’ i lecimy dalej.
Katastrofa klimatyczna jest rozciągnięta, w wielu miejscach, chociażby w Polsce, jeszcze nie tak odczuwalna, jak w krajach globalnego Południa. Nie czujemy, że TO dzieje się TU i TERAZ. Nasz czujnik szybkiej decyzji jest zatem uśpiony. Podnosi nam się ciśnienie, gdy na Instagramie migną nagrania zalanego powodziową falą Pakistanu czy płonącej Kalifornii, jednak wciąż – to dzieje się gdzieś tam, więc czujemy, że mamy czas na zastanowienie i poszukanie rozwiązań.
To wszystko idzie w parze z formą komunikatu, jaki do nas płynie. Znamy ogół (jest katastrofa klimatyczna), niewielu jednak potrafi zidentyfikować szczegół. Człowiek potrzebuje precyzyjnej informacji, dlatego gdy udzielamy pierwszej pomocy po wypadku, nie krzyczymy 'proszę wezwać karetkę’, a dokładnie wskazujemy, że po karetkę dzwoni pani w pomarańczowej kurtce. To samo dotyczy publicznych debat i wystąpień. Ufamy tym, którzy mówią jasno, klarownie i spokojnie, ale w tempie.
Z drugiej strony ulegamy wrzaskom, wulgaryzmom, panice, manipulacjom i 'ostrym’ mówcom, bo dostajemy złudne wrażenie, że ukrywa się za tym szczerość i mocna wiara w swoje własne słowa. Ta druga strategia szybko się wypala i ostatecznie wzbudza jeszcze większy sceptycyzm słuchaczy.
Z perspektywy językowej temat zmian klimatu jest szalenie trudny: 'przerażające raporty’ zniechęcają i odbierane są jako sianie paniki, pokazywanie efektów kryzysu wywołuje pozycję obronną (’przecież to nie moja wina, że lodowce topnieją’), dogłębne analizy czytają tylko zainteresowani, którzy najczęściej i tak mają już dużą wiedzę. Jak zatem sprawić, żeby tym zainteresowanym był każdy?
Zdjęcie: Samuel Scrimshaw/Unsplash
Depresja klimatyczna nie istnieje, ale…
Nie ma takiej jednostki diagnostycznej jak 'depresja klimatyczna’. Ani w amerykańskiej klasyfikacji DSM-V, ani w międzynarodowej ICD-11. Nie zmienia to faktu, że wzrasta tendencja do poczucia lęku i zagrożenia w związku ze zmianami środowiskowymi. Temat zagrożeń dla zdrowia psychicznego związanych z globalnym ociepleniem jest podejmowany w literaturze naukowej z rosnącą częstotliwością przynajmniej od lat 80. XX wieku – piszą Magdalena Budziszewska i Weronika Kałwak w dokumencie 'Depresja klimatyczna. Krytyczna analiza pojęcia’. Depresja podbija przekaz, ze słowem 'klimatyczna’ tworzy mocne hasło, które sugeruje, że to nie są żarty.
Środowiska profesjonalne zdają się dystansować od stosowania tego pojęcia, preferując bardziej neutralny język (np. 'stres klimatyczny'). Chodzi o to, by unikać nadmiernej medykalizacji zjawiska, na które można patrzeć jako na wyraz realistycznej troski o stan planety, dowodzącej adekwatnej i wolnej od wyparcia oceny rzeczywistości. Chociaż częste martwienie się jest z reguły silnie powiązane z objawami psychopatologii, Verplanken i Roy wykazali, że zależność ta nie zachodzi w wypadku osób martwiących się o klimat. Zamiast tego są one bardziej otwarte na doświadczenie i częściej działają prośrodowiskowo. Autorzy podkreślają, że troska o klimat jest w obecnej sytuacji troską racjonalną, a nie wyrazem 'masowej neurozy' czy 'histerii' – piszą badaczki.
Media w pędzie za kliknięciami przemieliły najważniejsze raporty przez algorytmy. I co?
Z ich badań wynika jednak jeszcze coś ciekawego – przyznawanie się do niepokojów klimatycznych daje ludziom poczucie wspólnoty, uprawomocnienie swoich emocji, świadomość, że 'inni też tak mają’/’nie wymyślam sobie’. Słowo 'niepokój’ wydaje się w tym kontekście bardzo uzasadnione. Według słownika to stan psychiczny charakteryzujący się silnym napięciem, brakiem spokoju i równowagi.
I zdaje się, że użycie nadal mocnego, a jednak łagodniejszego niż 'depresja’ słowa może mieć znaczenie. Społeczny odbiór kryzysu klimatycznego pokazuje, że ludzie są zmęczeni, sfrustrowani, a metoda grożenia palcem, czerwonych napisów, wykrzykników i zapowiedzi końca nie działa. Ba, pogarsza sytuację.
Media w pędzie za kliknięciami przemieliły najważniejsze raporty przez algorytmy, ogłosiły je przełomowymi, tragicznymi i przerażającymi.
I co? Odpowiedź sama ciśnie się na usta. Dlaczego społeczeństwo ma się tym przejmować, jeżeli nie przejmują się politycy, firmy, rekiny biznesu, milionerzy, celebryci, gwiazdy Instagrama? Ci, co niszczą i szkodzą najbardziej. mogą się bawić, latać helikopterami i czerpać garściami, a my mamy zadowolić się resztkami i jeszcze umartwiać? Nie dziwi, że eksperci przewidują, że z każdym rokiem nierówności społeczne, niezadowolenie i krzywda najbiedniejszych będą się pogłębiać.
Zdjęcie: Jon Tyson/Unsplash
Wierzyć czy nie wierzyć – oto jest pytanie
Według badania ARC Rynek i Opinia z 2021 roku 86 procent Polaków wierzy w globalne ocieplenie, a 76 procent obawia się jego skutków. 49 procent uważa, że kryzys jest efektem naturalnych zmian klimatycznych i działań człowieka. Coś tam zatem wiemy, coś słyszeliśmy, jednak totalnie nie potrafimy połączyć wątków.
Jakiś czas temu dziewczyna, którą na Instagramie obserwuje kilka tysięcy osób na pytanie obserwatorki, co myśli o kupowaniu w Shein, odpowiedziała, że nie ma nic przeciwko i niech każdy decyduje zgodnie ze swoim sumieniem. Trochę mnie zagotowało, a trochę jestem w stanie zrozumieć tę ignorancję.
Trudno wymagać, żeby każdy codziennie śledził informacje klimatyczne i łączył wątki.
Trudno wymagać, żeby każdy codziennie śledził informacje klimatyczne, dokształcał się, poszerzał wiedzę i łączył wątki – to ostatnie potrafią nieraz zrobić jedynie eksperci, którzy temat zgłębiają od lat i mają wiedzę specjalistyczną. Z drugiej strony – czy nie powinniśmy wytykać innym tak podstawowych błędów poznawczych? I jak to robić?
Polityka, biznes, produkcja ubrań i pożywienia, hodowla zwierząt, nierówności społeczne, migracje klimatyczne, rasizm, biednienie społeczeństw, agresja, przestępczość, globalne problemy ze zdrowiem fizycznym i psychicznym, smog, indywidualne decyzje konsumenckie, tony plastiku, powódź, susza, głód – te wszystkie zagadnienia tworzą nie zawsze jasną całość. Bez przygotowania intelektualnego nie jesteśmy w stanie połączyć zjawisk, które na pierwszy rzut oka nie są połączone.
Dlatego tak łatwo przychodzi influencerom reklamowanie nowych kolekcji z sieciówek i niepotrzebnych gadżetów przy jednoczesnym nawoływaniu do segregowania śmieci i wychwalania działań giganta, który rocznie produkuje tony plastiku, nienadającego się do recyklingu. Ale posadził 28 drzewek, więc jest bardzo eko, green i hot.
Zdjęcie: Unsplash/Ioann-Mark Kuznietsov
Eksperci w potrzasku
Od lat 50. eksperci sygnalizowali, że plan ludzkości na bycie super wymyka się spod kontroli. W latach 80. rozpędu nabrała i produkcja, i wykorzystywanie zasobów, i badania nad klimatem. Rozwój, postęp, technologia, wolność, swoboda i dostępność – to one zawładnęły masową wyobraźnią. Globalne ocieplenie było tematem środowisk naukowych. Badacze i dziennikarze nie mówili głośno o problemie. Bali się popularnego zarzutu o sianie paniki. Stopniowo kolejne analizy, dowody i zjawiska nie pozostawiły wyboru – same pchały się do nagłówków.
Gdy kilka lat temu rozmawiałam z polskimi naukowcami i aktywistami o problemach klimatycznych, wszyscy obok listy zagrożeń i czarnych scenariuszy, mówili o możliwych rozwiązaniach. Mieli nadzieję. Teraz nie mają. W ostatnich miesiącach przeprowadziłam kilkanaście wywiadów i nieformalnych rozmów z osobami, które zawodowo zajmują się różnymi kwestiami związanymi z kryzysem i wszelkimi jego konsekwencjami (migracje, lokalne napięcia, głód, brak wody, kurczące się zasoby, wymieranie ekosystemów). Nikt już nie prosił o łagodzenie swoich słów w czasie autoryzacji. Eksperci coraz częściej decydują się na jasne stanowiska i mówią: 'Mamy przechlapane’.
Naukowcy – polscy i zagraniczni – zaczynają używać w swoich wypowiedziach jeszcze jednego słowa: przerażenie. Oni są przerażeni. A jednocześnie są trochę w kropce, ponieważ zaczyna im brakować narzędzi. Wiedzą, że sytuacja się pogorszy, jednak nie wiedzą, kiedy i jak dokładnie. To sprawia, że nieraz boją się udzielać publicznie, żeby nie stracić wiarygodności. Inni próbują wstrząsnąć opinią publiczną i politykami, bo wiedzą, że nie ma czasu do stracenia.
Coraz więcej naukowców przyznaje teraz publicznie, że przerażają ich ostatnie ekstremalne zjawiska klimatyczne, takie jak powodzie w Pakistanie i Afryce Zachodniej, susze i fale upałów w Europie i Afryce Wschodniej oraz przyspieszone topnienie lodu na biegunach. Nie dlatego, że nie przewidziano, że to nastąpi. […] To właśnie nagłość i gwałtowność ostatnich wydarzeń niepokoją badaczy, w połączeniu z niejasnym zagrożeniem wystąpienia punktów krytycznych, w których aspekty ogrzewania planety staną się nie do powstrzymania – czytamy w artykule BBC.
Czyli w skrócie: do tej pory modele komputerowe pozwalały dosyć dokładnie przewidywać wzrost temperatur (działo się to z pewną regularnością), teraz klimat jest jak popsuta zabawka, której nie wystarczy już zmienić baterii czy dokręcić śrubki.
Jak mówić o zmianach klimatu? Regularnie
Zaczęło się od zupy pomidorowej na 'Słonecznikach’ Vincenta van Gogha. Później w poczdamskim muzeum puree ziemniaczanym dostał obraz Claude’a Moneta. Syrop klonowy wylądował na dziele kanadyjskiej malarki Emily Carr. Włoskie aktywistki oblały zupą jarzynową 'Siewców’ Vincenta van Gogha. W Wiedniu czarną, oleistą mazią wymazano szybę, za którą wisi 'Śmierć i życie’ Gustawa Klimta.
Radykalizm wzbudza w nas niechęć i poczucie, że ktoś chce obalić status quo.
Od tygodni młodzi aktywiści z całego świata próbują swoimi symbolicznymi gestami coś przekazać. Nie niszczą obrazów. W ich akcjach cierpią jedynie muzealne szyby. Efekt? Mówiąc najdelikatniej: ludzie bardziej przejmują się kawałkiem płótna niż tymi, którzy głodują, toną w prowizorycznych łódkach na Morzu Śródziemnym lub ich ciała rozkładają się w ramionach Puszczy Białowieskiej.
Czy mnie to dziwi? Nie do końca, bo radykalizm najczęściej wzbudza w nas odczucia ambiwalentne i wolimy opowiedzieć się po tej bezpiecznej stronie. Poza tym pracuję w mediach i wiem, że to właśnie moja branża ponosi za to dużą część odpowiedzialności. Słowo 'ekologia’ na kolegiach do niedawna sprawiało, że wydawcy ziewali z nudy. I niby trochę się to zmieniło, ale nadal polskie media głównego nurtu panicznie boją się stanowczo stanąć za ekologami. Tym bardziej tymi radykalnymi, którzy mówią coś więcej, niż to, że trzeba segregować śmieci. Tak jest wygodniej i bezpieczniej.
Od dwóch miesięcy codziennie przeglądam największe polskie i zagraniczne serwisy informacyjne i robię prywatną prasówkę z nastawieniem na treści klimatyczne. Niemal każda większa redakcja ma 'zieloną zakładkę’, w której zebrane są artykuły dotyczące kryzysu klimatycznego i ekologii. Kto w te zakładki klika? Odpowiedź jest prosta: osoba zainteresowana tematem.
Skąd ludzie czerpią informacje? Podejrzewam, że w walce 'strona konkretnej redakcji/firmy/influencera’ wygrywają jednak media społecznościowe. Zdjęcie, krótka informacja, dla chętnych – link, żeby przeczytać więcej. Jestem skłonna uwierzyć, że w codziennym pędzie tweety, posty, rolki, slajdy, stories i tiktoki dla wielu osób są głównym źródłem, z którego czerpią wiedzę, co dzieje się na świecie.
Zdjęcie: Just Stop Oil
Na tym tle konta społecznościowe polskich mediów wypadają fatalnie. Wśród polityki, plotek o celebrytach i wojny w Ukrainie próżno szukać, chociażby jednego wpisu o niedawnym szczycie klimatycznym w Egipcie (nie mówiąc o innych newsach na tematy środowiskowe). Polski obserwator nie dostaje właściwie od redakcji rzetelnych, wyważonych i strawnych informacji o klimacie. Polski czytelnik raz na jakiś czas dostaje w pysk nagłówkiem o przerażającym raporcie, z którego wynika, że wszyscy umrzemy. I tyle.
Redakcje światowe (niech będą giganty: CNN, BBC, New York Times) na swoich kontach udostępniają codziennie (lub co dwa dni) wycinek z tej wielkiej ekoukładanki. Jeden wątek dziennie. Wytłumaczony. Bez czerwonych napisów. Bez straszenia. Po prostu. To genialna w swojej prostocie taktyka, która jest spełnieniem podstawowej funkcji mediów. Efekt na pewno nie jest policzalny od razu (a tego niestety oczekuje się w wielu polskich redakcjach), ale dosyć łatwo go przewidzieć. To tak jak ze stosowaniem suplementów – jak na raz łykniesz 10 tabletek, to prędzej dostaniesz biegunki, niż ozdrowiejesz i uzupełnisz braki magnezu. Chodzi o regularność i prawidłowe dawkowanie.
Podobnie jest z serwowaniem zawiłej, trudnej do przyswojenia i zrozumienia wiedzy. Absolutnie nie dziwi mnie, że lwia część polskich internautów nie potrafiła zareagować na oblanie obrazu zupą inaczej niż serią wyzwisk i obelg – media wykorzystały tak triggerujący temat, żeby zgarnąć wyświetlenia, ale nie dały nic w zamian. Nie dały wytłumaczenia, nie pomogły zrozumieć. Od prawa do lewa redakcje leciały nagłówkami, które swoją retoryką zachęcały do odreagowania.
Kolejny przykład. Wielka redakcja X niemal w ogóle nie informuje swoich obserwatorów w mediach społecznościowych o tematach klimatycznych. Raz w miesiącu rzuca kafelek z reportażem o topniejących lodowcach. W komentarzach wylew samozwańczych ekspertów od planety, którzy gdzieś mają wiedzę specjalistów i fakty poparte nauką. Oni oceniają zmiany na podstawie tego, co widzą za oknem. Jest zimno? Proste. Ocieplenia klimatu nie ma. Czy wkurza mnie ich oświecone mądrzenie się? W pierwszym odruchu tak, ale potem myślę, że to jest dokładnie to samo, co zrzucanie winy i odpowiedzialności za zmiany klimatu na najbiedniejszych. I może właśnie rozwiązaniem jest uświadamianie tym niżej, że ci wyżej nie dość, że narozrabiali, to ani myślą ogarnąć ten burdel. Dezinformacja to ich broń. Przyklaskując naukowym bzdurom i teoriom spiskowym, stajemy się kolejnym nabojem.
Tekst: Alicja Cembrowska
Zdjęcie główne: Francesca Di Pasqua/Unsplash