Wybrałem się Maserati Levante na Stelvio Pass – to najlepiej prowadzący się SUV, jakim jeździłem
Nie jestem fanem SUV-ów. Są dla mnie za duże, za wysokie i w znakomitej większości prowadzą się jak vany. Gdy odbierałem to 2 tonowe Maserati Levante GrandSport, sprzedawca powiedział mi tylko: ’Ten jest inny. Przekona się Pan’. Taa jasne, pomyślałem, każdy tak mówi.
Musiałem przejechać 1500 km, żeby przekonać się, że ten człowiek mówił prawdę.
Zjazd południową stroną Stelvio Pass był dla mnie jednym z największych przeżyć za kierownicą samochodu.
Stelvio Pass – gdzie zaczynasz rozumieć włoskie auta
To najwyżej położona (2578 m n.p.m.) przejezdna górska przełęcz we włoskich Alpach, niegdyś uznana przez Jeremy’ego Clarksona za najlepszą drogę do jazdy samochodem na świecie. Czy tak jest rzeczywiście? To pewnie zależy od upodobań kierowcy. Dla mnie wjazd od strony północnej był po prostu męczący. Bardzo krótkie proste, wąskie nawroty, dziurawy asfalt, masa rowerzystów i bliskie sąsiedztwo kamiennych bloków nie pomagają złapać rytmu. Do tego widok pokrytych lodem pobliskich skalistych szczytów robi takie wrażenie, że trudno skupić się na jeździe. Za to zjazd południową, nasłonecznioną stroną był dla mnie jednym z największych przeżyć za kierownicą samochodu. To tam mogłem po raz pierwszy od wyjazdu z Warszawy przekonać się o wyjątkowości tego auta. Włochom udała się bowiem rzecz niebywała – jakby oszukali prawa fizyki i w bryle 2-tonowego olbrzyma zamknęli charakterystykę jazdy auta na wskroś sportowego. I wiem, że to dość wyświechtany slogan reklamowy wśród producentów innych SUV-ów o większej mocy i bardziej imponującym sprincie do setki, ale uwierzcie mi, w jeździe sportowej nie chodzi tylko o moc i wyścigi spod świateł, ale przede wszystkim o rytm, płynność, którą uzyskuje się odpowiednim zbalansowaniem wszystkich podzespołów. To wtedy odczuwamy prawdziwą frajdę z jazdy. Maserati to ma, bo takie same wrażenie, choć może w nieco bardziej ekstremalnym wydaniu, miałem po jeździe ich nowym supercarem MC 20. Tutaj to ty masz kontrolę, a praca systemu kontroli trakcji jest albo niewidoczna, albo po prostu rzadka, bo auto prowadzi się w absolutnie przewidywalny sposób. Do wrażeń z jazdy jeszcze wrócimy, ale teraz ze Stelvio ruszamy dalej na południe nad jezioro Como.
Road trip to sposób na odkrycie wyjątkowych miejsc, do których inaczej byś nie trafił.
Jezioro Como – esencja włoskiego dolce vita
To tutaj znajdujemy realny kształt włoskiego dolce vita. Położone u podnóża Alp jezioro o ciepłym, umiarkowanym klimacie, odcięte wąskimi drogami i wysokimi cenami od męczącego turystycznego przesytu, sprawia wrażenie miejsca doskonałego, aby odpocząć. – Ja stąd w ogóle nie wyjeżdżam. Tu mam wszystko – mówi uśmiechnięty właściciel hotelu i wskazuje na swoje zdjęcie z Robertem De Niro na ścianie. Widok na rozległe jezioro daje przestrzeń, potrzebny głowie spokój, niwelując wrażenie zamknięcia i pozwala dostrzec typowe dla małych miejscowości scenki rodzajowe – popołudniowe, swobodne pogadanki lokalsów, dzieciaki bawiące się wokół wyciągniętych na brzeg łodzi czy nastolatków łowiących ryby. Co godzinę do brzegu podpływa prom, przywożąc i zabierając kilkanaście osób, najprawdopodobniej turystów, a bileter w przerwie między kursami podlewa kwiaty, myje pomost i zagaduje czekających. Może dlatego mało kto siedzi tutaj wgapiony w telefon, zamiast tego racząc się aperitifem i wieczornym wiatrem, który nazywają tu breva. W sumie nic się nie dzieje, a czas i tak upływa zadziwiająco szybko i frywolnie. Ten klimat doskonale uchwycił Henry Macinini w utworze 'Lujon’.
Maserati Levante jest jak kameleon, który świetnie odnajduje się na górskiej przełęczy, nudnej autostradzie i luksusowych miasteczkach Włoskiej Riwiery.
Portofino – luksusowe jachty i stado dzików
Znad Como skierowaliśmy się w stronę Genui, przejechaliśmy przez jej centrum przy porcie, gdzie widziałem największe wycieczkowce w życiu i dalej, wybrzeżem do Portofino. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy uda nam się ogarnąć tam nocleg. To malutka zatoka z mariną dla luksusowych jachtów, butikami Cartiera i ograniczoną bazą noclegową skierowaną do przedstawicieli tego mitycznego górnego 1 proc. światowej populacji i ich znajomych. Ale nie przejmowaliśmy się tym, jechaliśmy swoje, sprawdzając na bieżąco opcje noclegów w pobliżu. Na wszelki wypadek i tak wzięliśmy ze sobą śpiwory, a pojemność Levante i w pełni rozkładana tylna kanapa zawsze dawały opcję noclegu na dziko. Nie sprawdziliśmy tego jednak, bo tuż przed Portofino znaleźliśmy coś o nazwie 'Best Tracking Bad & Breakfast’, usytuowane pod szczytem wzgórza z fantastycznym widokiem na zatokę i do tego w 'normalnej’ cenie. Co prawda sformułowanie 'best tracking’ budziło pewne wątpliwości, ale wiecie jak to jest – noc się zbliża, na booking.com pulsuje alarm 'ostatni wolny pokój’, a ty po całym dniu za kierownicą masz jeszcze ochotę na przygodę w plenerze. I nie było inaczej. Droga do naszej 'chatki z widokiem’ prowadziła jakieś 1,5 km absolutnymi ciemnościami przez gęsty las stromymi, kamienistymi schodami i… stado dzików. Staliśmy tak chwilę, świecąc im po oczach latarkami i powoli ruszyliśmy przed siebie. Dziki rozeszły się, uznając nasze pierwszeństwo i zmęczenie, a my po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy na miejsce. Następnego dnia okazało się, że przez cały półwysep biegną piesze szlaki turystyczne, które prowadzą do fantastycznych spotów. Jeśli będziecie w pobliżu, koniecznie sprawdźcie San Fruttuoso, do którego można trafić tylko albo pieszo, albo od strony morza. Wyjątkowe miejsce.
Florencja – miasto, w którym narodził się włoski przemysł designu
Początkowo Florencja nie była na naszej liście, ale okazała się ciekawym przystankiem w drodze z zachodniego wybrzeża na wschodnie i miastem, które po prostu fajnie mieć na liście odwiedzonych. Niczym pewnie nie zaskoczy, ale uzupełni i usystematyzuje obraz Półwyspu Apenińskiego. I rzeczywiście, momentami zachwyca, gdy stoimy przed wykonaną z marmuru gotycką fasadą Katedry Santa Maria del Fiore. To najbogatsze niegdyś miasto Europy jako pierwsze w historii uczyniło z designu i sztuk wizualnych przemysł eksportowy. W przebogatych renesansowych zbiorach Galerii Uffizi widzimy w większości prace utalentowanych rzemieślników, co kolejny raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że innowacje mogą być mierzalne i skalowalne, ale potrzebują odpowiedniego otoczenia i kurateli, jaką wtedy zapewnił Florencji kupiecki ród Medyceuszy. Ich władza nad miastem nie pochodziła od Boga, nie wynikała z urodzenia, aby ją utrzymać musieli zabiegać o przychylność mieszkańców podobnie jak to się robi teraz – poprzez okazałą architekturę, infrastrukturę użytkową, karnawały i imprezy (to działającej tam grupie kompozytorów zawdzięczamy choćby operę). Niemniej w 2021 roku to przede wszystkim miasto turystyczne, dla mnie nieco zbyt jednowymiarowe, któremu oprócz tej oczywistej, historycznej warstwy brakuje iskry nowoczesności, łatwo dostrzegalnej chociażby w Rzymie.
Kolejnym i ostatnim punktem na naszej mapie była Wenecja. Zrezygnowałem jednak z autostrady i wybrałem drogę krajową SS67 przez Apeniny, aby jeszcze raz spróbować tego, co poczułem w tym aucie na Stelvio, ale tym razem podejść do tego nieco bardziej analitycznie. Droga była dużo bardziej zróżnicowana, z długimi prostymi, licznymi szykanami i minimalnym ruchem drogowym. Byłem już 'wjeżdżony’ w to auto od kilku dni, dlatego pozwoliłem sobie na nieco więcej, żeby odkryć ten tajemniczy miks, który sprawia, że Maserati Levante jeździ tak dobrze.
1. Wiodący tylny napęd i właściwy rozkład masy
Choć auto jest napędzane na wszystkie koła, wyraźnie odczuwamy, że to tylna oś pełni tu wiodącą rolę. Oczywiście tylny napęd bez właściwego rozkładu masy może okazać się zabójczy. Wtedy karygodne błędy konstrukcyjne próbuje się ratować kontrolą trakcji, która włącza się co chwilę, korygując nawet najbardziej niewinny manewr. Takich przypadków, gdzie silnik ze skrzynią biegów przesunięto bardziej do przodu tylko po to, żeby zwiększyć kubaturę kabiny, we współczesnej motoryzacji nie brakuje. Wygląda to dziwnie, a jeździ fatalnie. W Maserati takiej filozofii budowania aut nie znają albo nią gardzą. Silnik i skrzynia biegów znajdują się wyraźnie za przednią osią, co może i wydłuża maskę i utrudnia manewrowanie na parkingu, ale gwarantuje, że delikatne wciśnięcie gazu wspomoże nas w utrzymaniu toru jazdy, a nie wyniesie bezwładnie poza niego. Do tego Levante ma najniżej umieszczony środek ciężkości w swojej klasie.
2. Szybka, ośmiobiegowa automatyczna skrzynia ZF
Skrzynią biegów można popsuć najlepsze auto. To ona stała się dla mnie świadectwem, czy samochód jest poważny czy nie. W mieście albo na autostradzie nie ma większego znaczenia, dlatego wolne, ślizgające się przekładnie lądują nawet w samochodach z podwójnymi wydechami. Levante też ma takie wydechy, nawet dwa, ale z nich wybrzmiewają niskie, drapieżne warknięcia międzygazu za każdym razem, gdy na wyższych obrotach wbijamy bieg do góry. A dzieje się to tak szybko, że na plecach odczuwamy lekkie kopnięcie. I nie mówimy tutaj o topowej wersji V8 Trofeo, ale o nieprzesadzonym 3.0l V6 o mocy 350 KM, z którym ta skrzynia fantastycznie pracuje na wysokich obrotach. Jedyne, czego mi tutaj zabrakło, to większej dynamiki przy redukcji, ale takie soft zestawienie na pewno przekłada się na większą żywotność całego mechanizmu.
3. Hamulce i sztywność konstrukcji
Obie te na pozór osobne rzeczy razem wpływają na wrażenie zwartości całej konstrukcji. Sztywność i skuteczność hamowania sprawiły, że ani razu nie przestrzeliłem zakrętu, albo że samochód gdzieś mi odpłynął. Levante jest seryjnie wyposażone w system hamulcowy Brembo, który pozwala ze 100km/h zatrzymać je na dystansie 34,5 metra. To także najlepszy wynik w tej klasie. Warto tutaj nadmienić, że nawet przy dynamicznej jeździe w dół, gdzie wentylowane hamulce dostawały w kość, ani razu na wyświetlaczu nie pojawił się żaden alert. Jakby zostały zaprojektowane do takiej jazdy.
Górzyste ukształtowanie Włoch zdefiniowało charakterystykę pojazdów z tego regionu. W jego sercu leży Modena, miasto, z którego wywodzi się marka Maserati.
Wenecja – największy miejski park rozrywki
Przemierzając północne Włoch najpierw przez Alpy, później Apeniny, widzimy jak bardzo górzysty jest to kraj. Nie trafiłem na miejsce, z którego wokół mnie roztaczałaby się bezkresna równina. Zawsze z którejś strony wyrastają góry. Może dlatego to właśnie Włosi słyną z szybkich, sportowych, dobrze prowadzących się samochodów, którymi sprawnie można pokonywać kolejne górskie pasma, aby dotrzeć do… Wenecji, czyli ostatniego przystanku naszej podróży. Samochód zostawiamy na parkingu Troncchetto, a do miasta udajemy się tramwajem wodnym vaporetto. Trafiamy tu akurat w momencie festiwalu filmowego, więc ludzi jest mnóstwo. I niestety to musi wpływać na odbiór tego miasta, a w zasadzie zupełnie go wykoślawia. Po godzinie tuptania wężykiem za tłumem turystów wąskimi uliczkami jesteś tak zmęczony i poirytowany, że chcesz wskoczyć do kanału. Zupełnie niewidoczna naturalna tkanka miejska sprawia, że czujesz się jakbyś był w ogromnym parku rozrywki z fantastyczną, ale sztuczną scenografią. Zostawiamy więc Wenecję po najbardziej wyczerpującym dniu z całej podróży i kierujemy przez Alpy w stronę Warszawy. To był fantastyczny i intensywny trip.
Tekst i zdjęcia: Konrad Jerin