5 powodów, dla których warto wybrać się do kina na „Tenet”

Christopher Nolan, mistrz łączenia mainstreamowego rozbuchania z głębszymi tematami, stworzył kolejny audiowizualny spektakl.
.get_the_title().

Są takie filmy („Grawitacja”!), które po prostu trzeba obejrzeć w kinie. Niewątpliwie do tej grupy należy również „Tenet” Christophera Nolana – lekarstwo na czasy pandemicznej branżowej posuchy i okazja do zatracenia się przed wielkim ekranem jak dziecko. Mamy tu do czynienia z obfitującym w spektakularne sceny akcji widowiskiem, w którym reżyser obrał sobie za motyw przewodni zagadnienie cofania się w czasie.

Nie dajcie się zwieść dobiegającym z różnych stron głosom, że to rzekomo najsłabsze dzieło twórcy „Incepcji” czy „Dunkierki”.

Oczywistym jest, że tak zawiły koncept, by pogodzić go z mainstreamową przystępnością, wymagał pójścia na pewne kompromisy (w przeciwieństwie do np. „Wynalazku” Shane’a Carrutha, o którym wspominam niżej w puncie 4). A przecież mimo to, by w pełni zrozumieć „o co dokładnie Nolanowi chodziło”, i tak konieczne jest przebrnięcie przez choćby taką analizę (uwaga, spoiler na spoilerze!):

Ale dajmy już spokój z tym szkiełkiem i okiem, mówimy przecież o filmie rozrywkowym!

Polecam spojrzeć więc na „Tenet” przede wszystkim jak na bezpretensjonalnego szpiegowskiego akcyjniaka sci-fi z ambicjami – wychodząc z tej optyki, Nolan absolutnie spisał się na medal.

Oto 5 powodów, dla których warto wybrać się do kin, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście:

1. Wizualny spektakl.

Wybuchy, pościgi, skoki, bijatyki, strzelaniny, a do tego przepiękne miejscówki (od Wietnamu po Grecję) kadrowane w taki sposób, że z marszu chciałoby się wsiąść w samolot.

Wszystko to, podszyte dynamicznym montażem i figlami płatanymi przez kierunek, w którym akurat płynie czas, złożyło się na kilka scen z potencjałem na kultowość podobną chociażby tym z „Matrixa”. Za każdym razem, gdy w „Tenet” z chwilowego wyciszenia akcji narracja przechodzi do kolejnego „uderzenia”, trudno oderwać od ekranu wzrok. Po prostu – egzemplifikacja świetnego monologu Jacka Braciaka o tym, czym różni się amerykański film od polskiego.

2. Klimatyczna, pulsująca ścieżka dźwiękowa.

Ludwig Goransson stworzył hipnotyczny, brudny, potęgujący emocje bijące z niemal każdej sceny soundtrack, dzięki któremu wydarzenia na ekranie angażują widza znacznie mocniej.

Gwałtowne, diaboliczne wręcz czasem motywy, rozpięte gdzieś pomiędzy pulsującymi syntezatorami, dark ambientem, a nawet post-industrialem, wyłaniając się z zaskoczenia naprawdę potrafią wywołać dreszcz.

3. Sposób narracji nadający po czasie nowych sensów scenom, które widzieliśmy wcześniej

Nie chcę zepsuć nikomu zabawy, więc nie będę „spoilował”. Powiem tylko, że sposób, w jaki Nolan stopniowo powiększa naszą wiedzę o konkretnych wydarzeniach, które, wydawało się nam, że już oswoiliśmy, naprawdę robi wrażenie. Podobnie mają się sprawy z zabawą formą i wieloma easter-eggami poukrywanymi w dialogach lub samym świecie przedstawionym.

4. „Wynalazek” Shane’a Carrutha w otoczce niczym z „Avengers”

Kojarzycie „Primer”? Jeśli nie – jest to film o przenoszeniu się w czasie, do którego pełnego wytłumaczenia potrzebne są aż tak zawiłe wywody jak w załączonym powyżej wideo. Generalnie śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że to jedna z najbardziej wymagających dla widza produkcji, jakie kiedykolwiek powstały. Dzięki Nolanowi „szersza publiczność” wreszcie w skali mikro również otrzymała swój „Wynalazek” (doradzał tu m.in. laureat Nagrody Nobla Kip Thorne) i warto przekonać się, co z tego wyszło.

Globalny efekt jest dość podobny jak w przypadku „Interstellar” – na forach internetowych znów zaroiło się od emocjonalnych debat, a wszyscy stali się specjalistami od fizyki i chemii wytykającymi autorom kolejne błędy czy przeoczenia.

Niemniej, w takiej ambitnej (mimo że czasem absurdalnej) burzy mózgów, którą żyją aktualnie miliony kinomaniaków z całego świata, udowadniających sobie nawzajem swoje racje, jest coś uroczego.

5. !anik od ęis izdohc wómlif hcikat ald einśałW

Tekst: Wojciech Michalski

TU I TERAZ