Hongkong jest regionem z największą liczbą drapaczy chmur powyżej 150 metrów wysokości (355)

Geograficznie jest to teren pełen zieleni, ale górzysty charakter regionu pozostawia niewiele terenu do zagospodarowania kilkumilionowej ludności. Rozwiązanie? Budynki wyższe, podzielone na mniejsze powierzchnie. I tak zarówno w jednej, jak i drugiej kategorii należy przyznać Hongkongowi zasłużone pierwsze miejsce.
Obecnie jest regionem z największą liczbą drapaczy chmur powyżej 150 metrów wysokości (jest ich 355).
Jeśli chodzi o powierzchnię mieszkalną, to paradoksalnie, choć pozostawia wiele do życzenia, jest tak cenna, że w rankingach okupuje czołówkę najdroższych miejsc pod względem wynajmu. Kris Provoost, belgijski fotograf na co dzień mieszkający w Hongkongu, w serii zdjęć “Eden of the Orient” przybliża unikalny kontrast między gęstą zabudową a przebijającym się wyspiarskim krajobrazem.

Bardzo ciasna zabudowa jest wynikiem dwóch złożonych okoliczności. Pierwsza z nich to zwiększająca się w tym regionie liczba ludności w ciągu ostatniego stulecia. W 2019 roku Hongkong zamieszkiwało ok. 7,5 mln. osób, co oznacza gęstość zaludnienia na poziomie 6777 osób na km². Przewiduje się, że w ciągu kolejnych dwudziestu lat ta liczba może zwiększyć się nawet o 700 tysięcy. Drugą kwestią jest brak płaskich terenów pod budowę, których wymaga tak liczna społeczność.
Z całej powierzchni regionu, który wynosi 1104 km², tylko ok. 7 proc. jest przeznaczone pod mieszkania.
Aby sprostać rosnącym wymaganiom mieszkańców Hongkongu, już w latach 50. rząd postanowił budować tzw. new towns – budynki mieszkalne oddalone od najgęstszego centrum. Podobnie jak 15-minutowe miasta, w których wszystko jest w zasięgu krótkiego spaceru, tak i new towns miały być niejako samowystarczalne. Już 70 lat temu ktoś wpadł na pomysł połączenia wszystkich potrzeb w jednym miejscu. Oprócz strefy mieszkalnej miały stanowić również centra przemysłowe, handlowe oraz rekreacyjne i choć dziś są to miejsca tętniące życiem, nie można powiedzieć, że pierwotne założenia się sprawdziły.


Swój projekt Kris Provoost przekornie nazywa „Edenem Orientu”. Jak zauważa sam autor, gdziekolwiek nie spojrzeć, tam piętrzą się wieżowce mieszkalne, a mimo to zapotrzebowanie na mieszkania dalej jest tak wysokie, że nawet małe przestrzenie między górami są zapełniane budynkami. Pandemia przyczyniła się do tego, że postanowił poddać refleksji rzeczywistość mieszkalną w której sam żyje i jak twierdzi „istnieje tam przytłaczające uczucie klaustrofobii”.
Provoost zwraca również uwagę na naturalny krajobraz, który przebija się na fotografiach tak, jak stara się przebić w urbanistycznej, rozrastającej się miejskiej dżungli.
Jak twierdzi, Hongkończycy uwielbiają, gdy ich życie towarzyskie toczy się na zewnątrz, dlatego przymusowe zamknięcie mogłoby sprawić, że te przestrzenie zostałyby opanowane przez ludzi chcących uciec z ciasnych, gęsto ulokowanych mieszkań, co stoi w sprzeczności z ideą lockdownu.

Jak rysuje się przyszłość tego regionu? Kris Provoost pyta odbiorcę, co wybrałby, gdyby jako mieszkaniec stanął przed dylematem przed jakim stoi Hongkong. Z jednej strony rząd planuje zbudować Lantau Tomorrow Vision – sztuczną wyspę na terenie odzyskanym z morza o wartości ok. 250 miliardów złotych, która ma służyć głównie budowaniu architektury mieszkalnej. Z drugiej jest to tak duża i kosztowna ingerencja w środowisko, krytykowana przez wielu mieszkańców, że może lepiej byłoby oddać nieco terenów zagospodarowanych na parki. W tym wypadku wybór najkorzystniejszej opcji wydaje się być przytłaczający.
Zdjęcie główne: Eden of the Orient/ Kris Provoost
Tekst: Patrycja Mrówka