Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

Co jest nie tak z amerykańską narracją filmową?

Oto 5 przykładów hollywoodzkiego wyrachowania. Czy was też irytują narracyjno-montażowe grzeszki z Fabryki Snów?
.get_the_title().

Łopoczące na wietrze amerykańskie flagi. Wylewający się zewsząd patos. Tandetna gra na emocjach w rytm podniosłych muzycznych motywów. To tylko niektóre narracyjno-montażowe grzeszki Hollywoodu, ale i wielu seriali made in USA. Jeśli dodać do tego postępująca w ostatnich latach „storytellingową fiksację mniejszościową”, która z bardzo przecież potrzebnego i szlachetnego postulatu przerodziła się stopniowo w szereg wytycznych, które musi spełnić film, by być w ogóle brany pod uwagę przy przyznawaniu Oscarów, wiele osób z coraz większą nieufnością spogląda w stronę Fabryki Snów. Gwoli ścisłości: nie mówimy tu o obrazach jakkolwiek burzących styl zerowy czy autorskich – bo i takich, rzecz jasna, w ostatnich latach nie brakuje – tylko o tych realizowanych w sposób maksymalnie wykalkulowany, zazwyczaj z masowym przeznaczeniem i wręcz perfidnie odwołujących się do sprawdzonej palety banałów.

Oczywiście, można by tak biczować przeciętne i mniej znane tytuły, jednak żeby nie było, że uderzamy tylko w najłatwiejsze cele, wzięliśmy na warsztat produkcje obsypane w ostatnich latach nagrodami. Co jest z nimi nie tak?

1. „Green Book”, 2018

Temat napiętych relacji rasowych białych z czarnymi to oczywiście absolutna klasyka w wielu amerykańskich filmach z moralizatorskim zacięciem. W ten właśnie skrajnie nadużywany w ostatnich latach fabularny samograj wpisało się „Green Book”, swoiste lustrzane odbicie (odwrócenie ról bogaty-biedny) bardzo lubianych m.in. przez polskich widzów „Nietykalnych”.

Produkcja Petera Farrelly’ego grzęźnie w ogromnej liczbie schematów, a sprowadzić można ją do życzeniowej konstatacji, że przyjaźń przezwycięży wszystkie społeczne różnice.

Efekt? Oskar m.in. za scenariusz, najlepszego aktora drugoplanowego (Mahershala Ali w roli pianisty Dona Shirleya) oraz oczywiście… za najlepszy film roku. Można i tak.

2. „Kształt wody”, 2017

Temu obsypanemu, ekhm, 13 Oscarami filmowi, napisanemu dokładnie tak, by wpasować się w oczekiwania Akademii, poświęciliśmy już kiedyś dłuższy tekst.

W skrócie: wątek fantastyczny wydał nam się w nim pretekstem do wyrachowanego skierowania narracji w stronę grup słabszych, obcych i wykluczonych.

Na pozór wszystko byłoby w porządku, kłopot tylko w tym, że w tej tematyce zdolni twórcy znaleźli dojną krowę i w instrumentalny sposób wykorzystują ją dziś do realizacji obrazów, które w ciemno zapewnią poklask i deszcz nagród. Inny problem to upolitycznienie, które amerykańskie kino trawi zresztą od dawna. W tym przypadku kluczowe jest np., że Guillermo Del Toro pochodzi z Meksyku (w kontekście nawoływań Trumpa do budowy muru).

3. „Operacja: Argo”, 2012

„Operacja: Argo” Bena Afflecka to bardzo sprawnie zrealizowany, wciągający thriller polityczny. Dlaczego więc, skoro warsztatowo wszystko jest w porządku, znalazł się w tym zestawieniu?

Obok swoich dramaturgicznych walorów jest to też bowiem niestety film, w którym jak na dłoni można dostrzec wszechobecną w hollywoodzkich produkcjach manierę pokazywania Amerykanów jako tych dobrych, a ich oponentów (w tym przypadku Iranu) jako wyłącznie złych.

Takie radykalne czarno-białe podziały bez uwzględniania różnych odcieni szarości, nie mówiąc już u zupełnym braku szacunku do innych kultur, to niebezpieczna i niezbyt chwalebna zabawa. W USA stosowana nagminnie. Ale nic tam – Oscar za najlepszy film z 2012 roku i tak został przyznany.

4. „Ghost In The Shell”, 2017

W tym przypadku chcemy zwrócić uwagę na „whitewashing”, czyli dość absurdalny trend polegający na obsadzaniu białych aktorów w rolach postaci o innym kolorze skóry. Jednym z najgłośniejszych przykładów było chociażby spłycające filozoficzną głębię oryginału „Ghost In The Shell”, po którym duża krytyka spadła na odgrywającą Motoko Kusanagi Scarlett Johansson.

5. „Mój przyjaciel Hachiko”, 2009

To co prawda amerykańsko-brytyjska koprodukcja, jednak biorąc pod uwagę samą konwencję filmu oraz występującego w roli głównej Richarda Gere’a, opowieść o bohaterskim piesku (najlepszy aktor!) w pełni wpisuje się w zasygnalizowany wyżej model konstruowania opowieści. Na ten tytuł szczególnie złapali się polscy widzowie. Jeśli spojrzycie na ranking filmów wszech czasów na Filmwebie, zobaczycie „Hachiko” na… 61. miejscu.

A tymczasem przez pełne 90 minut mamy tu po prostu melodramatyczne żerowanie na ckliwej i wzruszającej historii, obok której nie dzieje się zupełnie nic – kolejny jakże częsty patent w różnych hollywoodzkich obrazach.

Tekst: WM

KULTURA I SZTUKA