Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

Lil Ugly Mane znów zachwyca. Nowa płyta artysty to monumentalny dźwiękowy pomost pomiędzy współczesnością a… początkami XX wieku

Travis Miller po raz kolejny stworzył album misternie utkany z sampli i dziesiątek dźwiękowych szczególików.
.get_the_title().

Lil Ugly Mane, czyli Travis Miller, to artysta, który od lat udowadnia, że ramy gatunkowe ma za nic. Choć jego bazą był oczywiście hip-hop (często w bardzo eksperymentalnym ujęciu i z niezwykłym wyczuciem przy manipulowaniu samplami), z czasem liczba inspiracji i gatunków, które implementował do brzmienia, stawała się wręcz szokująca. Apogeum stanowiła płyta 'Third Side of Tape’ z 2015 roku, niewątpliwie jedna z najbardziej zwariowanych w poprzedniej dekadzie, na której znalazło się miejsce między innymi dla noise’u, industrialu, black metalu, minimal wave’u, jazzu, techno, ambientu, punk rocka, popu, muzyki konkretnej czy darkwave’u. Kosmos.

Nie ma więc co się dziwić, że w 2021 roku (po drodze było jeszcze równie barwne 'Oblivion Access’) ten niespokojny, stale poszukujący nowej formy wyrażania siebie umysł zafundował fanom kolejny album wymykający się szufladkom.

Tym razem melancholijny, słodko-gorzki, zanurzony w oparach psychodelii i popu, ba, zahaczający nawet o trip hop.

'Volcanic Bird Enemy and the Voiced Concern’, bo o nim mowa, to płyta bardzo przystająca swą poszatkowaną konstrukcją do dzisiejszych czasów, w których od dostępu do kulturowych artefaktów dowolnej epoki dzieli każdego raptem jedno kliknięcie. Odnajdziemy tu zarówno nowoczesną produkcję i nawiązania do trendów z ostatnich kilku dziesięcioleci, jak i liczne mrugnięcia nawet… 100 lat w tył. Nieczęsto zdarza się przecież, by na jednej trackliście znalazło się miejsce dla kawałka nawiązującego jakością do klasyków shoegaze’u

oraz dla piosenkowych standardów zanurzonych stylistycznie w początkach XX wieku, do których uśmiechnęłyby się z rozrzewnieniem nasze babcie:

Ten wielki, zawieszony w czasie muzyczny eksperyment (album składa się aż z 19 utworów) utkany jest z ogromnej liczby skrupulatnie dopasowanych do siebie, odrealnionych i wyszukanych w czeluściach muzycznych archiwów sampli, nad których łączeniem i dopasowywaniem autor spędził pewnie wiele godzin.

Samą płytę – zwłaszcza biorąc pod uwagę psychodeliczną okładkę – można uznać za sentymentalne spojrzenie w stronę czasów, gdy dorośli słuchacze mogli bezpiecznie, bez zobowiązań, presji czy kredytów, zanurzać się w bajkach i magicznych światach.

Ciekawe rozwinięcie tego tropu interpretacyjnego – w kontekście kreskówek oraz życia w społeczeństwie nadmiaru – znajdziecie tutaj.

Ale, żeby nie było tak poważnie i depresyjnie, obok zabaw konwencją znajdziemy tu też wiele melodyjnych, uzależniających utworów do wielokrotnych odtworzeń. Łapcie przykładowe dwa:

Z tą monumentalną płytą najlepiej zmierzyć się oczywiście samemu i w całości, do czego serdecznie wszystkich zachęcamy. Tym bardziej, jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak mógłby brzmieć przykładowy owoc współpracy Johna Zorna i Leylanda Kirby’ego (The Caretaker) lub gdy macie akurat chęć trochę porozmyślać przy nastrojowym soundtracku, jak to właściwie jest z tym czasem przeciekającym każdemu z nas przez palce:

Tekst: WM
Zdjęcie: Bandcamp

KULTURA I SZTUKA