Narodowe, czyli jakie? Muzea rewidują swoje narracje i podejście do pokazywanych tam zbiorów
Koncepcja narodu jest stosunkowo świeża. Pojęcie to wprowadził w XVIII wieku niemiecki filozof Johann Gottfried Herder, przyczyniając się tym samym do rozwoju państw narodowych. Zdaniem filozofa na naród (volk) składał się język i kultura – miał on być wspólnotą ludzi, którzy myślą podobnie. Dziś już wyraźnie widać, że tego rodzaju definicja jest archaiczna i nie przystaje do czasów pluralizmu, bogactwa różnych doświadczeń i odmiennych wartości. Mimo to oczywiście w niektórych miejscach ma się zastraszająco dobrze. A inne mają z nią problem – między innymi muzea narodowe, które na poważnie rewidują obecnie swoje zbiory.
Znaczna część muzealnych kolekcji była bowiem konstruowana w czasach, kiedy na świat, a tym samym na historię patrzyło się inaczej niż dzisiaj. W dosyć dosłowny sposób pisana była przez zwycięzców i skrzyła się od opowieści o chwale i potędze narodów. Obecnie sytuacja ulega zmianie – wiemy, że historia nie opowiada tylko o wygranych wojnach, spektakularnych podbojach, królach i szlachcicach – ma także drugą stronę, która jest mniej glamour. Koncepcja ta zyskała popularność wraz z publikacją 'Ludowej historii Stanów Zjednoczonych’ Howarda Zinna. Amerykański historyk przedstawiał dzieje Stanów Zjednoczonych ze strony, o której dotychczas się nie mówiło, opowiadając o uciskanych klasach, rasizmie i dziejowych niesprawiedliwościach. Wywołało to oczywiście kontrowersje, ale i zapoczątkowało zainteresowanie ludową historią także w kręgach nieakademickich, doprowadzając w kolejnych latach do publikacji wielu ludowych historii innych państw – także 'Ludowej historii Polski’ Adama Leszczyńskiego, która ukazała się w ubiegłym roku.
Standardy mówienia o historii uległy więc zmianie. Okazało się, że nie jest ona domeną starych, białych i zamożnych mężczyzn – na jej kartach powinno się znaleźć miejsce dla kobiet, mniejszości etnicznych czy klasy ludowej. W jej świetle należało również na nowo przemyśleć wagę wydarzeń, które niegdyś świadczyły o wielkości danego narodu. Jak mówić dziś o kolonializmie czy niewolnictwie? Przed tymi dylematami stanęły także muzea, których bogate kolekcje były takie, jak czasy, w których je budowano – jednostronne i pełne uprzedzeń.
Co zrobić z artefaktami zrabowanymi z dawnych kolonii? Muzea mają twardy orzech do zgryzienia.
Dekolonizacja kolekcji
W zbiorach europejskich muzeów wciąż mnóstwo jest pozaeuropejskich artefaktów zrabowanych w czasach kolonializmu. Choć instytucje deklarują, że zwrócą te rzeczy do krajów, z których pochodzą, to często kończy się właśnie na deklaracjach. Już w 2018 roku prezydent Francji Emanuel Macron obiecał, że do 2023 roku tamtejsze muzea zostaną ‘zdekolonizowane’. W ubiegłym tygodniu doszło więc do zwrotu 26 artefaktów, które zrabowane zostały z afrykańskiego Beninu w XIX wieku. Dotychczas znajdowały się one w zbiorach paryskiego muzeum Quai Branly-Jacques Chirac.
Ostatnio podobną decyzję podjął także belgijski rząd. Rok temu belgijski król Filip I Koburg przeprosił współczesnych Kongijczyków za zbrodnie kolonializmu – przypomnijmy, że za czasów Leopolda II na terenie Kongo zginęło nawet 10 mln osób – teraz przyszedł czas na zwrot zrabowanych wówczas dzieł sztuki. – Wszystko, co zostało z Afryki zabrane siłą czy w inny nielegalny sposób, musi zostać zwrócone. To, co zabrali nasi przodkowie, nie należy do nas. To należy do Kongijczyków – mówi Thomas Dermine, belgijski sekretarz stanu ds. polityki naukowej. Królewskie Muzeum Afryki Środkowej w Tervuren pod Brukselą, które działa od 1898 roku, jest najbardziej dobitnym symbolem belgijskiego kolonializmu. Teraz zadecydowano o tym, że 2 tys. artefaktów, czyli mniej więcej 2 proc. kolekcji muzeum, wróci do macierzystego kraju. A przynajmniej zmieni swój status prawny – fizycznie dzieła pozostaną w Królewskim Muzeum Afryki Środkowej, ale nie będą już należeć do Belgii, tylko do Kongo. Tymczasem w jego posiadaniu muzeum jest około 120 tys. obiektów – szacuje się, że legalnie zostało nabyte tylko 60 proc. z nich.
Dwa lata temu na podobny gest zdecydowało się holenderskie Rijksmuseum. Oddało ono zrabowane w czasach kolonialnych dzieła rządom Sri Lanki i Indonezji. Problem w tym, że w kolekcji muzeum takich artefaktów jest około tysiąca, a tymczasem do prawowitych właścicieli wróciło zaledwie… 10 z nich. Szacuje się, że w zbiorach wszystkich holenderskich muzeów łącznie znajduje się co najmniej 100 tys. zrabowanych artefaktów. Nic więc dziwnego, że za tę sprawę wzięła się w końcu Holenderska Rada Kultury, która wydała oświadczenie, że obiekty te muszą zostać bezwzględnie zwrócone do macierzystych państw. ’Niesprawiedliwości, która miała miejsce w kolonialnej przeszłości, nie sposób naprawić. Można jednak mieć wkład choć w częściowe zadośćuczynienie, którym będzie muzealnych muzealnych zbiorów pochodzących z rabunku kolonii’ – napisała w nim.
To tylko kilka najświeższych przykładów. W zbiorach muzeów, ale także i uniwersytetów, znajduje się multum dzieł zrabowanych w czasach kolonialnych. Kiedyś były chlubą kolekcji, dziś ich status staje się coraz bardziej problematyczny. Jednak trudno także o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, co z nimi robić. W przypadku Holandii pojawiają się głosy, że tamtejsze muzea mają lepsze warunki i otaczają artefakty znacznie bardziej specjalistyczną opieką, niż jest to możliwe w ich macierzystych krajach. Może więc rozwiązanie, które wprowadziła Belgia, czyli wypożyczanie dzieł, jest optymalne? A może każdy przypadek jest inny i należy go rozpatrywać indywidualnie? Najbliższa przyszłość z pewnością przyniesie więcej tego rodzaju dylematów.
Zdjęcie: Getty Images
Czy pokazywać twarze tych, którzy czerpali korzyści z niewolnictwa?
Kto powinien być przedstawiany i jak?
Muzealne kolekcje odzwierciedlają perspektywę tych, którzy je budują, a także czasów, w których powstawały. Nic więc dziwnego, że zbiory pochodzące z czasów, gdy niewolnictwo było na porządku dziennym, a rdzennych ludzi traktowano jako mniej cywilizowanych, będą odzwierciedlać te tendencje. Współcześnie muzea muszą więc sobie radzić z tym wątpliwej jakości dziedzictwem, oceniając je podług wyłaniających się standardów.
Muzeum Narodowe w Cardiff, które poświęcone jest historii Walii, zapowiedziało więc ostatnio, że usunie portret Thomasa Pictona ze ściany, na której wiszą obrazy przedstawiające wybitnych Walijczyków. Picton był bohaterem wojennym i zginął w bitwie pod Waterloo. Wcześniej był jednak gubernatorem Trynidadu i Tobago, gdzie pod jego okiem dochodziło do torturowania i zniewalania rdzennej ludności. Nie zawsze jednak tego rodzaju wizerunki znikają. Tu niechlubnym przykładem jest Yale Center for British Art, które przywróciło obraz prezentujący jednego z założycieli uniwersytetu, Elihu Yale, w otoczeniu dzieci niewolników. – To obraz, który wywołał dyskusję i nie byłby znów pokazywany, gdybyśmy nie poczuli, że jest ona istotna – ponieważ gdy obraz jest w magazynie, ta rozmowa się nie toczy – tłumaczył wówczas Edward Town, asystent kuratora malarstwa i rzeźby w YCBA. Zresztą poradzenie sobie z tym tematem to niełatwa sprawa. Z raportu londyńskiej National Gallery wynika na przykład, że w jej zbiorach znajduje się 67 nazwisk osób, które czerpały korzyści z niewolnictwa.
Zmiany zachodzą w Pitt Rivers Museum w Oksfordzie, które w ubiegłym roku przestało prezentować odwiedzającym kolekcję 12 tsantsa, czyli skurczonych ludzkich głów wykonanych przez rdzennych mieszkańców Ekwadoru i Peru, którzy w przeszłości opisywani byli jako łowcy głów. Tsantsa zresztą nie po raz pierwszy wywołują kontrowersje, a kwestia, czy warto je pokazywać w muzeum, bywa szeroko dyskutowana. Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie, choć ma w kolekcji dwie takie głowy, postanowiło nie prezentować ich zwiedzającym z powodów etycznych.
Kanada, która uważana była do niedawna za kraj, którego nie toczą żadne problemy, w dalszym ciągu boryka się ze swoim niewygodnym dziedzictwem. Bolesna historia autochtonów nie daje o sobie zapomnieć i wciąż na jaw wychodzą nowe, mrożące krew w żyłach fakty. W parze z tymi odkryciami idą zmiany, takie jak te zapowiadane przez Royal British Columbia Museum w Victorii. Muzeum zamknęło właśnie całe trzecie piętro, by wypracować nowe sposoby opowiadania o historii Kolumbii Brytyjskiej. Dotychczasowa ekspozycja pomijała całkowicie brutalną historię Kanady, kompletnie ignorując wątek szkół rezydencjalnych, do tego pełna była błędów i nie oddawała sprawiedliwości rdzennym mieszkańcom kraju. Ba, nawet nie pokazywała ich twarzy.
This is the only image of a Ktunaxa person in the permanent gallery. Incorrectly titled 'Kutenai' this Ktunaxa person is nameless, faceless, silent and more so an apparition that a human being. The only correct name on the photo is that of the photographer. pic.twitter.com/PEpA8tPVyF
— nupqu ʔa·kǂam̓ (@Skink00ts) November 3, 2021
– Rdzenni mieszkańcy mówili muzeum, że ich przedstawienie w galerii jest rasistowskie, odczłowieczające i szkodliwe – powiedział wówczas Troy Sebastian, autor powyższego tweeta, który w przeszłości współpracował z muzeum. Wydaje się, że choćby w świetle ostatnich doniesień o szkołach rezydencjalnych muzeum nie mogło już dłużej ignorować tych głosów.
Zdjęcie: Wikimedia Commons
87 proc. prac w amerykańskich muzeach wykonali mężczyźni.
Miejsce dla kobiet
Historia nigdy nie była szczególnie łaskawa dla kobiet. Także historia sztuki. Bo jeśli kobiety chciały zostać artystkami, miały dwa razy bardziej pod górkę niż mężczyźni – w ich przypadku wybór ten oznaczał bowiem zanegowanie tradycyjnie przypisanej im roli płciowej, podważenie obowiązujących standardów i działanie wbrew temu, czego chciało od nich społeczeństwo. Gdy już udało się im zrealizować marzenia – ich karierę przerywał ślub czy poród. Ale nawet te, które mogły się pochwalić udaną artystyczną biografią, po śmierci często zwyczajnie znikały. Podczas gdy obraz pędzla mężczyzny mógł liczyć na zaszczytne miejsce w prestiżowej kolekcji, a potem na ścianie muzeum, twórczość kobiet często była spychana na marginesy.
Przechadzając się po muzeach, z łatwością można zauważyć, że parytety nie są ich mocną stroną. Zresztą mamy na to dane: szacuje się, że w 18 największych muzeach w Stanach Zjednoczonych aż 87 proc. artystów to mężczyźni. W Met Museum są prace autorstwa 7 kobiet, w National Gallery – 20. Między 2008 a 2018 rokiem zaledwie 11 proc. dzieł zakupionych przez amerykańskie muzea do stałej kolekcji stworzyły kobiety. I wcale nie było tak, że na przestrzeni dekady ich udział rósł – cały czas przedstawiał się mniej więcej podobnie. W ciągu tamtej dekady 26 największych amerykańskich muzeów zakupiło łącznie 260 470 dzieł – w tym zaledwie 29 247 dzieł kobiet. Ale są też bardziej chwalebne przykłady, wśród nich The Pennsylvania Academy of the Fine Arts, która w 2008 zakupiła 21 prac kobiet, a dekadę później już 288.
Muzea zaczynają się orientować, że nie ma historii sztuki bez kobiet i jako instytucje kształtujące kanon muszą o tym pamiętać. Baltimore Museum of Art w ubiegłym roku podjęło wyzwanie o nazwie '2020 Vision’. Polegało to na tym, że przez rok do swojej kolekcji kupowało wyłącznie dzieła artystek. W rezultacie zakupiło 65 dzieł autorstwa 49 kobiet. Prace aż 40 z nich nie znajdowały się dotychczas w potężnych, bo obejmujących aż 95 tys. obiektów, zbiorach Baltimore Museum of Art. Projekt '2020 Vision’ kosztował łącznie 2,5 mln dolarów. – Pomyśleliśmy, że wystarczyłoby pieniędzy na zakup wielu prac, które mogą zaistnieć na naszych ścianach i dodać coś do naszej kolekcji. Nie idziemy z listą zakupów, ale chcemy mieć kilka przełomowych prac i upewnić się, że mamy zróżnicowane podejście do rodzajów ekspresji artystów identyfikujących kobiety – mówi główna kuratorka, Asma Naeem.
Londyńska National Portrait Gallery także obiecała w tym roku, że skupi się na kobietach – zarówno jeśli chodzi o autorki obrazów, jak i portretowane osoby. Póki co zaledwie 25 proc. płócien w kolekcji przedstawia kobiety, natomiast jedynie 12 proc. z nich zostało przez kobiety namalowane. Nie uwzględniając ich w zbiorach, pomijane są zarówno artystki, jak i wyjątkowe kobiety, które zapisały się w historii z innych przyczyn, jak Georgina Masson, pierwsza czarnoskóra oficerka w brytyjskiej armii, czy Noor Inayat Khan, brytyjska radiooperatorka, która pracowała w okupowanej Francji, zanim została schwytana i stracona przez nazistów. Czy National Portrait Gallery dotrzyma słowa? Przekonamy się w 2023 roku, kiedy ponownie otworzy się na odwiedzających.
Pozytywny przykład widać także na polskim gruncie. NOMUS, czyli Nowe Muzeum Sztuki, jest przestrzenią dla sztuki współczesnej, która podlega Muzeum Narodowemu w Gdańsku. Kolekcja muzeum, które otworzyło swe podwoje zaledwie w ubiegłym miesiącu, była budowana niezwykle rozważnie – natychmiast rzuca się w oczy fakt, że jest w niej dużo prac autorstwa kobiet. Ale nie tylko. – Z ducha to muzeum musi być gdańskie, czyli akcentujące sprawę wolności twórczej, osobistej, praw obywatelskich, zaangażowania w pokój na świecie. Również problemy ekonomii i to jak wpływa na migrację ludzi – mówi Aneta Szyłak, kuratorka i teoretyczka sztuki, pełnomocniczka i autorka koncepcji NOMUS.
Zdjęcie: Olethadevane.com
85 proc. prac w amerykańskich muzeach wykonały osoby białe.
Więcej zróżnicowania!
Jak wynika z badań, w 2019 roku biali stanowili 72 proc. populacji Stanów Zjednoczonych, jeśli liczyć także osoby pochodzenia latynoskiego. Jeśli nie weźmie się ich pod uwagę, biali to 57,8 proc. mieszkańców USA. Tymczasem kolekcje muzealne wcale tego nie odzwierciedlają. W 18 największych muzeach w Stanach Zjednoczonych aż 85 proc. prac stworzyły osoby białe. Choć zróżnicowanie pracowników muzeów i odwiedzających stopniowo rośnie, nie dzieje się tak ze zbiorami tych placówek. Cztery największe grupy reprezentowane we wszystkich 18 muzeach pod względem płci i pochodzenia etnicznego to biali mężczyźni (75,7 proc.), białe kobiety (10,8 proc.), mężczyźni pochodzenia azjatyckiego (7,5 proc.) i mężczyźni pochodzenia latynoskiego (2,6 proc.). Pozostałe grupy są reprezentowane w proporcjach poniżej 1 proc.
W świetle ubiegłorocznego morderstwa George’a Floyda i wzmożonej popularności ruchu Black Lives Matter amerykańskie muzea poważnie przyjrzały się swoim kolekcjom, biorąc sobie powyższe statystyki do serca i zapowiadając zmiany. Metropolitan Museum of Art ogłosiło wówczas, że przeznaczy 10 mln dolarów na zakup prac artystów BIPOC (Black, Indigenous, People of Color). Z kolei San Francisco Museum of Modern Art sprzedało obraz Marka Rothko za 50 mln dolarów i przeznaczyło te pieniądze na zdywersyfikowanie swojej kolekcji, nabywając aż 91 prac czarnych artystów. Powoli myśli się także o tym, że muzea powinny pokazywać także sztukę artystów queerowych. Oczywiście w wielu zbiorach takie prace już są – David Hockney, Robert Mapplethorpe czy Andy Warhol to artyści, których prace muzea często mają w swoich kolekcjach. Szkopuł w tym, aby je odpowiednio zaprezentować. Metropolitan Museum of Art uruchomiło więc niedawno nową trasę, podczas której prezentować będzie właśnie dzieła artystów LGBT+ i kobiet.
A jak sprawy wyglądają na Wyspach Brytyjskich? Walijskie Muzeum Narodowe w Cardiff, które usunie portret właściciela niewolników Thomasa Pictona, zrobi też miejsce dla czarnych twórców. Pochodzący z Trynidadu artyści – Gesiye oraz kolektywu artystyczny Laku Neg – zreinterpretują 'dziedzictwo’ Pictona. Z kolei Fundacja Wolfsona przyznaje młodym kuratorom nagrodę New Collecting Awards, dzięki której zdobywają oni środki w dużej mierze przeznaczone na dzieła niedoreprezentowanych grup.
Oczywiście to dopiero początek zmian i wciąż jest wiele do zrobienia. Muzea są jednak coraz bardziej świadome tego, że ich kolekcje powinny odzwierciedlać to, jak społeczeństwo faktycznie wygląda, a nie to, jak chciałoby siebie widzieć. Zwłaszcza że w przeszłości to drugie było synonimem bardzo uprzywilejowanego spojrzenia bogatych mężczyzn, którym wiele kwestii zwyczajnie umykało lub nie byli nimi zainteresowani. W międzyczasie do głosu dochodzą różne grupy ludzi, a muzea nie mogą ich już dłużej ignorować.
Choć oczywiście sprawa nie jest łatwa, bo muzea muszą się mierzyć także z innymi wyzwaniami – choćby z niedofinansowaniem, które jest tym gorsze w dobie pandemii. Do tego dochodzą także zmiany klimatyczne, które również wymagają przemyślenia. I niekiedy nie ograniczają się wyłącznie do zrezygnowania z plastikowych kubków czy wody w butelkach, ale poważnego zredefiniowania samej roli muzeum. Ale to już temat na inny tekst.
Zdjęcie główne: Virginia Mayo/AP
Tekst: NS