Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

To nie (do końca) tak miało być, czyli Open’er Festival 2022

Organizacyjny skandal, sporo pecha, ogromna frekwencja na występach polskich artystów i kilka bardzo dobrych koncertów. Dziwny to był Open'er.

Okres koncertowej posuchy związanej z pandemią sprawił, że tegoroczny Open’er Festival był szczególnie wyczekiwany przez fanów. W końcu po raz pierwszy od 2019 roku event powrócił na Babie Doły w pełnoprawnej formule, co przełożyło się na ogromną frekwencję (czwartego dnia były chyba rekordowe tłumy). Niestety, obok kilku fenomenalnych występów (m.in. The Smile i Little Simz), ze scen – zwłaszcza głównej – często biła przeciętność. Prawdziwym problemem okazał się jednak splot niefortunnych zdarzeń (nieszczęsna, chaotyczna ewakuacja czy odwołane koncerty Doja Cat, The Chemical Brothers, Michaela Kiwanuki oraz Duy Lipy), które wywołały u wielu uczestników wściekłość. Do tego stopnia, że oficjalny fanpage festiwalu zablokował nawet możliwość komentowania wszystkich kolejnych wpisów od trzeciego dnia imprezy aż do samego jej końca. Jak więc było na Open’erze 2022?

Zarządzona ewakuacja dla wielu uczestników festiwalu była traumatycznym doświadczeniem.

Organizacyjny skandal

Zacznijmy od tego, czego przemilczeć nie sposób. Nie dajcie się zwieść PR-owemu nawijaniu makaronu na uszy, które uprawiają w mediach organizatorzy, mówiąc o wzorowo przeprowadzanej ewakuacji z terenu festiwalu trzeciego dnia. O ile sama decyzja – w perspektywie zbliżającej się nawałnicy – była jak najbardziej zrozumiała, o tyle sposób realizacji całej akcji i chaos informacyjny woła o pomstę do nieba. Tym bardziej, że o możliwym gwałtownym pogorszeniu aury właśnie w tych konkretnych godzinach wieczornych trąbiono w mediach od rana.

Być może część z was załapała się na autobusy, które dowiozły was bezpiecznie do Gdyni Głównej – możecie więc mieć się za szczęściarzy. Niestety ogromna część festiwalowiczów tego komfortu nie miała. Busy od pewnego momentu przestały bowiem jeździć, a tłum ludzi – często zdezorientowanych, zza granicy bądź po prostu nie mających pojęcia gdzie iść – ot tak został wyrzucony w trakcie burzy na otwartą przestrzeń i długi spacer w zimnie. Budzi to nieprzyjemne poczucie (choć chciałbym, żeby było mylne), że chodziło tylko o to, by wypchnąć wszystkich jak najszybciej z terenu imprezy, aby w razie jakiegoś nieszczęśliwego wypadku nie musieć potem zmagać się z prawnymi konsekwencjami. W newralgicznym momencie zbliżającego się nad Babie Doły załamania pogodowego miałem zresztą okazję od środka obserwować, jak wyglądało zachowanie ochrony i staffu wobec konkretnych (i, mimo nerwowej sytuacji, kulturalnie formułowanych) pytań od najbardziej spanikowanych osób, dotyczących tego, gdzie mogą się skryć i gdzie powinny iść. I cóż, jedyne, na co mogły liczyć, to bezzasadnie chamskie zbywanie i odganianie bez udzielenia żadnych informacji. A przecież nie każdy zna topografię tamtejszego terenu, nie każdy też w takich sytuacjach zachowuje chłodną głowę, zaś wielu ludzi przyjechało tu pierwszy raz. Sam z partnerką schroniłem się w kulminacyjnym momencie w… vanie u sympatycznych Litwinów, którzy życzliwie pozwolili nam przeczekać u siebie najgorszą wichurę i podniebny spektakl piorunów, a nawet poczęstowali wiadomym trunkiem – wielkie dzięki! Później również mieliśmy 'przyjemność’ wzięcia udziału we wspomnianym długim marszu po Gdyni w mocnym deszczu i burzy (udało nam się złapać autobus dopiero po przebyciu niemal połowy drogi do dworca), a liczbą bluzgów, które usłyszałem do tego czasu z każdej ze stron (byli ludzie, którzy szli z dziećmi, były osoby ewidentnie wychłodzone, były kłótnie i pretensje, ogólnie bardzo napięta atmosfera podsycana brakiem informacji), można by pewnie obdzielić trybuny z całej kolejki spotkań piłkarskiej Ekstraklasy. Na poziomie komunikacyjnym – absolutna klapa, a przyglądanie się osobom siedzącym w autobusach i docierającym właśnie na Open’era, których oczom ukazał się widok wylewających się mas zakrawał już o jakiś surrealizm. Podobnie jak miny zmęczonych uczestników, którzy wyziębieni przy dworcu dowiadywali się nagle pocztą pantoflową, że… festiwal będzie wznowiony (ostatecznie w bardzo okrojonym składzie, ale jednak z kilkoma większymi nazwami, jak Martin Garrix, Sky Ferreira czy Adam Beyer, co pozwoli też pewnie Alter Artowi wymigać się od konieczności zwrotu pieniędzy za bilety). Niewygodnych dla organizatorów niuansów (personel zachowujący się, jakby w ogóle nie był przeszkolony na takie okoliczności, brak na terenie eventu miejsca, w którym choć częściowo i na chwilę mogłaby się schować pewna większa grupa osób itd.) przytoczyć można tu jeszcze wiele (polecam open’erową grupkę facebookową, gdzie ludzie przedstawiają swoje doświadczenia), ale nie chodzi o to, by się teraz pastwić, tylko o to, by ktoś uderzył się w pierś i przeprosił tych wszystkich ludzi za tak stresującą dla wielu z nich sytuację, zamiast trajkotania w mediach, jak rewelacyjnie to wszystko zorganizowano. Obiecane vouchery przy takiej skali hipokryzji to jednak jak na markę, która ugruntowała sobie na rynku pozycję wiarygodnego i poważnego 'gracza’, trochę żenada, a wizerunkowy pożar płonął będzie jeszcze długo.

Gdyby line-up układać pod kątem jakości wykonawców, hierarchia na oficjalnym plakacie powinna być zupełnie inna.

Bohaterowie z... dolnej części plakatu

Oczywiście obok tego zamieszania działo się też na Open’erze wiele ciekawego, choć nie było to raczej zasługą artystów z czuba festiwalowego plakatu ani tych, na których koncerty przyszło najwięcej osób. Pierwszego dnia fenomenalne, nawiązując do kawałka Szczyla, koncerty zaserwowali The Smile oraz Little Simz. Brytyjska supergrupa, w skład której wchodzą znani z Radiohead Thom Yorke i Jonny Greenwood oraz perkusista Tom Skinner (Sons of Kemet) pokazała, jak powinno brzmieć nieoczywiste gatunkowo i zniuansowane granie ocierające się często o wybitność.

'We Don’t Know What Tomorrow Brings’, 'Thin Thing’, 'Skrting On The Surface’, 'A Hairdryer’, a zresztą, co tu wyliczać z osobna, skoro w zasadzie wszystkie ich tracki w wersji live pozwoliły doświadczyć tego uczucia 'dziejącej się tu i teraz historii’ oraz ponownie zdać sobie sprawę, że to jedni z najważniejszych i najzdolniejszych muzyków generacji. A przecież to tylko ich poboczny projekt. I pomyśleć, że – z całym szacunkiem, ale… – młodzi polscy raperzy mogli liczyć na znacznie większą frekwencję. Zachwyciła też najważniejsza obecnie postać w światowym kobiecym hip-hopie (i okolicach), czyli Little Simz, której niesamowity warsztat (’Venom’!) momentami przyprawiał o ciarki. Sprawdźcie poniżej, np. od 1:32.

Na wyróżnienie zasługuje też mroczny, hipnotyczny występ znanej z Savages Jehnny Beth oraz chłopaków z grupy Inhaler. Kolejny dzień imprezy to z kolei bardzo dobre koncerty Destroyera (fantastyczne wykonanie 'June’, gdzie od połowy artykułowana z przejęciem poezja zderza się z gęstym, wielowymiarowym, melodyjnym tłem) oraz Tove Lo, która roztańczyła cały namiot i pod nieobecność Duy Lipy wraz z grającą czwartego dnia Jessie Ware zapracowała na miano najlepszego popowego występu festiwalu.

Zgodnie z oczekiwaniami kapitalnie zaprezentował się post-punkowo-noise’owy zespół Enola Gay, który w ten ugrzeczniony jeśli chodzi o gitarowe granie festiwal wsączył solidną porcję brudu, sprzężeń, hałasu i buntu.

Fani kreatywnego jazzu splecionego z barwnymi wizualizacjami świetnie bawili się na BADBADNOTGOOD, zaś entuzjaści imprezowego hip-hopu mogli liczyć na zacne combo: Playboi Carti i Don Toliver. Ciekawe, dopracowane teatralnie, choć nieco nierówne muzycznie show zaprezentowali też Brytyjczycy z Years & Years.

Ostatni dzień to przede wszystkim magia ze strony królowej współczesnego popu i disco, czyli Jessie Ware i wielka szkoda, że została ona wrzucona w line-upie już na godzinę 18.00.

Koncert godny headlinera dali też wyczekiwani przez wielu The Killers, którzy z werwą i właściwą wadze chwili podniosłością zagrali większość swoich największych hitów, ubarwiając całe show efektownymi wizualizacjami. Bardzo przyjemnie było powspominać okres zasłuchiwania się w liceum w takich numerach jak 'Somebody Told Me’, 'Mr. Brightside’ czy 'When You Were Young’ i w końcu można było poczuć odrobinę atmosferę dawnych open’erów, obfitujących w zagraniczne gwiazdy. Melancholijny, hipnotyczny klimat na Tent Stage roztoczyli zaś Cigarettes After Sex, natomiast dzika jazzowa energia popłynęła nocą na Alter Stage od Sons of Kemet.

Fot.: Genius.com

Polscy artyści doczekali się frekwencji, o której wielu z zagranicznych gości mogło jedynie pomarzyć.

Słabi headlinerzy i tłumy na polskich wykonawcach

Rozdźwięk pomiędzy popularnością zapraszanych 'gwiazd’ a jakością artystyczną ich muzyki uderzał w tym roku szczególnie mocno. Wiadomo, że festiwal targetuje się na młodszą publiczność, dla której Imagine Dragons, Twenty One Pilots czy Maneskin to pół-bogowie, jednak obiektywnie rzecz biorąc, kapele te grają do bólu przewidywalnie, w swoim dorobku mają co najwyżej jeden, dwa przeboje, a do tego toną w gatunkowych kliszach, patosie i żerowaniu na najprostszych emocjach.

W efekcie wszystkie te marketingowe konie pociągowe wypadły po prostu kiepsko (w tym ASAP Rocky) i o ile finansowo bilans się z pewnością organizatorom zgadza, o tyle pod względem jakościowym przy takiej polityce impreza stopniowo traci niestety swoją renomę. Drugi zauważalny trend to status polskich artystów, którzy z bycia jeszcze niedawno dodatkiem do palety zagranicznych gwiazd stali się aktualnie dla pokaźnej części publiczności priorytetem. Dawid Podsiadło, Taco Hemingway, Young Leosia, Oki, Żabson, Szczyl (pełne alter stage) i wielu innych zgromadzili wręcz szokująco liczną widownię.

Zjawisko można zauważyć, nawet wychwytując jednym uchem, o czym rozmawiają uczestnicy w swoich luźnych small talkach: 'Uwielbiam Dawida’, 'Ja głównie na Taco’, 'Dziś OIO’, 'Muszę zdążyć, bo Jan-Rapowanie’ itd. Z ręką na sercu: ani razu nie usłyszałem nikogo, kto jarałby się np. tym, że 'dziś Thom Yorke’, co też jest pewnym znakiem czasów. Jestem bardzo ciekaw, w jaki sposób organizatorzy wybrną z tego w przyszłości, tak by w tym byciu imprezą masową nadal zachować pewien autorski, artystyczny rys łączenia ciekawego mainstreamu (tak jak odwołana Dua Lipa) z alternatywą i jej okolicami.

Fot.: open.spotify.com (Imagine Dragons)

Co jeszcze? Ekologia, influencerzy, szczypta zideologizowania i wsparcie dla Ukrainy.

Obserwacje poboczne

Rosnące znaczenie polskich artystów i ogromne stęsknienie uczestników za dużymi plenerowymi imprezami bez sanitarnych obostrzeń (frekwencja!) to oczywiście niejedyne wątki, jakie rzucały się w oczy. Na plus z pewnością trzeba odnotować troskę o ekologię, w tym możliwość korzystania z wielorazowych kubków oraz dostęp do darmowej wody. Uwagę zwracało też dość mocne zideologizowanie festiwalu (ale zapraszanie Rafała Trzaskowskiego to chyba jednak przesada), którego linia jest oczywiście konsekwentnie ukierunkowana, delikatnie mówiąc, opozycyjnie względem obecnej władzy. Podobne spojrzenie ma wiele zespołów, w tym zagranicznych, a kto był na Enola Gay, ten z pewnością wie, o czym mowa. Jeden z głównych motywów stanowiła też naturalnie kwestia solidarności z Ukrainą, a barwny występ, z wizualizacjami w tle przedstawiającymi nawet momentami wojenne obrazki, zanotowała na scenie namiotowej kultowa Dakhabrakha.

Roiło się też od celebrytów i youtuberów, na których wręcz trudno było nie wpaść.

Mimo nieco większego niż zazwyczaj marudzenia na pewne aspekty imprezy (to już mój dziewiąty Open’er od 2008 roku), było oczywiście bardzo fajnie – w końcu ogrom przedsięwzięcia powoduje, że zawsze można tam znaleźć coś dla siebie i świetnie się bawić. A tacy wykonawcy jak The Smile, Little Simz, Tove Lo, Enola Gay, Jessie Ware, Cigarettes After Sex, Cate Le Bon czy The Killers o to zadbali. Niemniej pozostał spory niesmak po rozmywaniu informacji o realnym przebiegu ewakuacji oraz, choć to już akurat pech, odwołanych koncertach – bolą zwłaszcza The Chemical Brothers, Michael Kiwanuka i Dua Lipa.

Tekst: WM

KULTURA I SZTUKA