Kino stylu zerowego, czyli dlaczego filmowa mowa potoczna jest dla nas wszystkich tak przyjemna i intuicyjna?

Nawet będąc największymi fanami kina artystycznego i burzącego ramy, wobec pewnych uniwersalnych narracyjnych patentów wszyscy jesteśmy bezbronni. I nie ma w tym nic złego.
.get_the_title().

Trzęsąca się kamera z ręki, niczym w 'Królestwie’ Larsa von Triera i innych filmach twórców manifestu Dogma 95? Postaci ze świata przedstawionego burzące czwartą ścianę i w toku akcji zwracające się nagle bezpośrednio do widza? A może szereg zabiegów w duchu Alejandro Jodorowsky’ego, poprzez które surrealizm dominuje konwencjonalną narrację, odbierając nam jakikolwiek punkt oparcia? Nie, nie tym razem.

Dziś o filmowej mowie potocznej, czyli o tzw. kinie stylu zerowego, stanowiącym niewyczerpalny narracyjny budulec ogromnej części mainstreamowych produkcji i seriali.

Za tym terminem, spopularyzowanym w polskiej refleksji krytycznej poprzez świetną książkę Mirosława Przylipiaka z 1994 roku (polecamy!), kryje się po prostu taka konwencja narracyjna, dzięki której widz może wręcz bezrefleksyjnie zatracić się w treści, nie przejmując się formą. Tu właśnie tkwi sukces setek odmóżdżających nas tasiemców, programów i filmów – z góry wiemy, czego się spodziewać, konstrukcyjnie nic nas nie zaskoczy i w efekcie możemy się delektować (lub 'delektować’, w zależności od kreatywności scenarzystów) ulubionymi światami i historiami.

Jedną z najważniejszych cech takich filmów są wyraziści pod względem charakterologicznym bohaterowie ukazywani w taki sposób, byśmy łatwo mogli utożsamić się z ich doświadczeniami.

Znajdziemy to zarówno w robionych naprędce 'Trudnych sprawach’, jak i w perypetiach doktora Lubicza w 'Klanie’, ale też w wieeeelu większych produkcjach, np. takich jak bijący swego czasu w Polsce rekordy popularności 'Mój przyjaciel Hachiko’ (więcej pisaliśmy o nim tu). Patent ten w różnych proporcjach stosowany jest też oczywiście np. w produkcjach o superbohaterach, choć te kilkoma elementami odstępują od w pełni 'zerowego’ schematu, np. licznymi intertekstualnymi nawiązaniami do popkultury i innych dzieł. Warto jednak dodać, że styl zerowy obecny jest w bardzo wielu naprawdę cenionych jakościowo tytułach, jak choćby 'Sokół maltański’ czy przeróżne odnogi w miarę łatwego do zaszufladkowania kina gatunkowego (’To obejrzyjmy sobie jakąś komedię, kryminał, romans etc.’).

Innym istotnym elementem jest zachowanie porządku chronologicznego zdarzeń na ekranie (twórcy 'Wynalazku’, 'Memento’ czy David Lynch nie lubią tego), tak by widz nie czuł się zagubiony w gąszczu fabularnych wątków.

Także sam świat przedstawiony musi się rządzić jasnymi regułami, które w kontekście relacji między postaciami są realistyczne i intuicyjne. W końcu konfliktem między Stefanie i Brooke, np. w ramach odmóżdżania po pracy, w pełni delektować można się nie wtedy, gdy jest podany artystycznie i metaforycznie, a wtedy gdy uderza bezpośredniością i pozorowaną szczerością. Twórcy doskonale wiedzą, jak na tym żerować.

A propos tego, co realistyczne i nie, warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy: wyraźnym oddzielaniu wszelkich elementów fantastycznych (np. sny, wspomnienia, marzenia) od ekranowej bieżączki, tak żeby widz, jak u wspomnianego wyżej Lyncha, nie musiał dociekać, czy ma aktualnie do czynienia z fabularną fikcją czy jawą.

Cała istota kina stylu zerowego polega bowiem na dostarczeniu odbiorcy maksymalnego komfortu i odciążenia szarych komórek od konieczności doszukiwania się w formie pułapek.

Co bardziej snobistyczni widzowie mogą się na taki uniwersalny język zżymać, jednak po co, skoro filmów artystycznie burzących ramy stylu zerowego jest przecież ogrom – o ciekawej klasyfikacji twórców pod tym kątem pisaliśmy w tekście o graficznym przewodniku po poziomach kinowego zaawansowania.

Na sam koniec być może najważniejsza cecha tej uniwersalnej narracji, czyli troska o to, by wszelka reżyserska ingerencja w świat była niezauważalna – kamera niewidoczna, cięcia i montaż dyskretne, a aktorzy niepuszczający oczka, tylko zanurzeni w przedstawionych na ekranie wydarzeniach.

Wszystko to wraz z wieloma innymi subtelnymi sztuczkami – raz jeszcze polecamy książkę Przylipiaka – składa się na audiowizualną strefę komfortu pozwalającą z łatwością okiełznać niemal każdą historię. I nie ma absolutnie nic złego w tym, że wszyscy jesteśmy wobec tych sztuczek bezbronni – nawet jeśli na co dzień sięgamy chętnie po dzieła Paradżanowa czy Ming-Lianga. Bo choć wybitni i kinowo wręcz uduchowieni, to przecież nie oni dali nam np. rodzime „Lśnienie”, czyli Jerzego z siekierą:

Tekst: WM

KULTURA I SZTUKA