Previous Slide Icon Next Slide Icon
Play Daily Button Pause Daily Button
Exit Daily Button

Kolejna orwellowska wizja materializuje się na naszych oczach – archiwum polityczne Facebooka budzi ogromne kontrowersje

Chaos w tagach i rzetelne dziennikarskie materiały oznaczane jako reklamy polityczne to tylko wierzchołek góry lodowej. Społecznościowy gigant wciąż nie radzi sobie z segregacją treści.
.get_the_title().

Nowy projekt Facebooka wystartował 7 maja, a już zdążył wywołać bardzo głośne dyskusje. Archiwum politycznych reklam, z którego funkcjonalnością możecie zapoznać się tutaj, to swoista baza danych złożona z nacechowanych ideologicznie płatnych treści na portalu. Ta specyficzna interaktywna encyklopedia, która będzie dawała wgląd we wszystkie tego typu materiały na przestrzeni siedmiu ostatnich lat, bardzo nie przypadła jednak do gustu wydawcom. Dlaczego?

Jak się okazuje, Facebook oznacza opłacone posty dziennikarskie (ukierunkowane na wyświetlanie się konkretnym grupom odbiorców) jako „political ads”, co wręcz rozjuszyło środowisko.

Swoje oburzenie takim sposobem etykietowania treści wyraził między innymi dyrektor generalny „New York Timesa” Mark Thompson, który wprost określił je jako zagrożenie dla demokracji, dodając też, że portal Zuckerberga dołącza do tych, którzy zacierają granice między opartym na faktach dziennikarstwem a propagandą. W jego oburzeniu nie ma nic dziwnego, skoro, jak udokumentował na konferencji na Uniwersytecie Columbia, wiele artykułów NYT mylnie oznaczono na Facebooku jako polityczne – tej łatki dorobiły się nawet… przepisy kulinarne. Ale to nie jedyna głośna ostatnio afera. Podobny los spotkał przejmujący autorski artykuł śledczej organizacji dziennikarskiej Reveal traktujący o sytuacji rozdzielanych na amerykańskiej granicy rodzin migrantów, który także został w bazie Facebooka oznaczony jako polityczny i obcięto mu zasięgi.

Problem stanowi tu już sam model biznesowy Facebooka, w którym aż 98 proc. przychodów (40 mld dolarów) pochodzi z reklam targetowanych.

Użytkownicy często nie zdają sobie nawet sprawy, że wyświetlające im się regularnie na ekranie treści reklamowe są dobierane albo przez algorytm uwzględniający ich nawyki, albo właśnie z różnych opłacanych uprzednio materiałów marketingowych, których celem jest zazwyczaj dotarcie do jak największej grupy odbiorców.

Stąd też sam pomysł uporządkowania treści pod względem ich charakterystyki dawał nadzieję na znaczącą poprawę sytuacji – to właśnie z dotychczasowego bałaganu wynikły afery pokroju ingerencji Rosjan w amerykańskie wybory czy sprawa Cambridge Analytica. Jak jednak widać klarowny podział treści to niełatwe zadanie, zwłaszcza gdy zostaje oddane w ręce algorytmów.

fot. USA Today

Czy w związku z tym to jednak człowiek powinien ostatecznie weryfikować, do jakiej szufladki trafi dana publikacja? Z pewnością czeka nas jeszcze wiele debat z tym związanych, bo oprogramowanie jest oczywiście znacznie szybsze i dokładniejsze, tyle tylko, że póki co nie jest chyba w stanie wgryźć się „obiektywnie” w złożone treści humanistyczne, czego efektem może być ogrom kontrowersji i dziwnych decyzji.

Poza tym, jak pisał niegdyś George Orwell, tak naprawdę wszystko jest w pewnej części polityczne i odsączanie materiałów zupełnie neutralnych to bardzo trudne zadanie.

Newsy i dziennikarstwo jako takie są współcześnie zupełnie zależne od Facebooka, Google czy Twittera będących naturalnymi kanałami, poprzez które treści docierają do milionów użytkowników. Problem w tym, że te serwisy nijak nie są przystosowane do wiarygodnego filtrowania informacji i stania na straży wartościowych treści kosztem manipulacji lub fake newsów. Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś wpadnie na rozwiązanie, które pomoże rozwiązać ten problem.

Tekst: WM
Źródło: The Guardian

MOTO